27 października 2007

Aberystwyth

Hej,
Kilka zdjęć z wczorajszej kampusowej wycieczki do Aberystwyth (Zachodnia Walia).
Cardiff, 28-10-2007, 11:12




25 października 2007

Skia!

Cześć,
Nie pisałem już ładne trochę, ale zupełnie nie było się czym chwalić. Studia rozwijają się bardzo powoli, prace dostaję coraz gorsze, a z najlepszej mnie wyrzucili (pierwszy raz w życiu!).
Ale przedwczoraj coś się wreszcie wydarzyło.
Jeden z wykładowców, od akustyki i produkcji, zaprosił studentów na koncert zespołu w którym gra. Wiedzeni ciekawością a także zapewne chęcią konsumpcji alkoholu spożywczego w towarzystwie współkursantów i przełamania komunikacyjnych lodów studenci mojego kursu odznaczyli się w irlandzkim pubie frekwencją podobną do tej w naszych ostatnich wyborach*.
Okazało się, że Jim Barrett gra na saksofonie basowym w jazzowym big-bandzie.
A teraz najlepsze: zespół wychodzi na scenę i od czego zaczyna? „Skaravan”, czyli absolutna jamajska klasyka! Wyobraźcie sobie moje zdumienie – przez ostatnie 2 tygodnie szukałem jakichkolwiek śladów ska w moim nowym mieście, i nic. A tu proszę, na pierwszym koncercie na który poszedłem mój własny wykładowca na basowym saksie robi rytmiczne dęte!
Jamajskie rytmy złożyły się na jakieś 40% seta, zagrali m.in. jeden z najlepszych numerów jakie znam, czyli „Pressure Drop”.
Oczywiście największym atutem big-bandowych wykonań była duża ilość solówek. Całość brzmiała jednak trochę chaotycznie, a przede wszystkim bardzo brakowało im Afrosa, bo perkusista nie za bardzo sobie radził, szczególnie ze ska. Zainteresowanym polecam kawałki do ściągnięcia z ich strony (www.wonderbrass.org.uk).
Wczoraj poznałem kilku innych polskich studentów z mojej szkoły. Fajni są. Być może w przyszłym miesiącu zaczniemy pomagać w angielskim polskim dzieciom, które dopiero co przyjechały z Kraju, poszły do lokalnej szkoły, i nie za bardzo be czy me.
Pozdrawiam!
J.
Cardiff, 25-10-2007, 9:54

* właśnie – w okręgowej komisji wyborczej w Cardiff, 10 minut piechotą od domu, spełniłem w niedzielę obowiązek obywatela RP. Okazało się to o wiele prostsze niż załatwienie głosowania w innym mieście w Polsce – wystarczyło wcześniej wypełnić internetowy formularz. A może w Polsce też już tak było tym razem?...



10 października 2007

Dzicy

W poniedziałek byłem pierwszy raz w pracy. Ok. 14:00 wsiadłem do furgonetki niejakiego Ray'a. Jest to klasyczny objazdowy sklepik z lodami, cukierkami, gumami do żucia, batonikami, czyli wszystkim na widok czego dzieci wyciągają drobne od rodziców. Zajeżdża się na osiedle, puszcza melodyjkę z pozytywki, po czym przed okienkiem ustawia się mniej lub bardziej rozwrzeszczana kolejka bachorów.
Zwyczajna rzecz - gdyby nie miejsce, w którym Ray działa.
Jest to mianowice jedno z najgorszych pod względem społecznym przedmieść Cardiff. Z pozoru (czyli z punktu widzenia świeżo przybyłego cudzoziemca) wcale tego nie widać: samochody wokół co prawda małe, ale nowe (przewrotnie: tu niewielki nowy samochód oznacza biedę; żeby mieć stare a tym bardziej duże auto trzeba płacić za nie ogromny doroczny podatek), trawniki tam gdzie trzeba, czysto, domy-szeregowce są niezbyt stare i trzymają się dobrze. Ale ludzie zupełnie do tego nie pasują. Dzieci chodzą w brudnych ciuchach i przeklinają, nastolatki oferują trefne radia samochodowe a dorośli narzekają na podwyżki mleka w tesco (osi kulturalnej okolicy) - wielu z nich żyje z zasiłków (Ray opowiada mi ich historie gdy oddalamy się na kolejną ulicę). Uderzające jest to że prawie wszyscy tam są b r z y d c y, oraz, że prawie nie ma wśród nich imigrantów - to prawdziwi, rdzenni, południowi Walijczycy. Mówią jeszcze mniej zrozumiałym akcentem niż ludzie w mieście (choć wciąż jest to angielski, nie walijski). Są biedni - nie dość że zarabiają minimum to nie potrafią oszczędzać i nierzadko zalegają z czynszem. Są wśród nich Cyganie, czy "podróżnicy", jak eufemistycznie nazywa ich Ray (nie wyglądają jednakże jak Romowie) - ich dzieci kończą edukację np. w wieku 10 lat i nie umieją czytać (byłem świadkiem jak nastoletnia dziewczyna musiała wysłuchać co Ray ma na składzie bo po napisach się nie zorientowała). Po dwóch dniach jeżdżenia po tych osiedlach po osiem godzin zacząłem tęsknić do zwyczajnych, różnorodnych ludzi mających jakieś normalniejsze sprawy na głowach, myśli między neuronami, a przede wszystkim pomysły i cele w życiu - a tacy mieszkają w "mieście". Będąc dziś na uniwerku tym dobitniej uświadomiłem sobie tę różnicę.
Ray jest, można powiedzieć, centralną postacią tego środowiska - jeździ po tych samych kilkunastu ulicach od dziewięciu lat, wszystkich zna, dla wszystkich ma żarcik dnia, wysłuchuje narzekań i zwierzeń. Jeśli ktoś z Was oglądał za młodu "Listonosza Pata" może sobie te sytuacje troszkę wyobrazić.
Jeszcze kilka dni i sam zacznę jeździć tą furgonetką - dobre strony są takie że jeśli zacznę rozumieć t y c h ludzi, to z tymi z miasta będzie już zupełnie łatwo. Poza tym Ray jest "w porządku" - płaci mi od początku "szkolenia" i jest ogólnie sympatyczny.
A lepszej pracy na razie nie znalazłem.
W ogóle momentami mam wrażenie że życie tu jest jakieś "niedorozwinięte" - oficjalne procedury są wytłumaczone jak przedszkolakowi, niewielu zdaje się mierzyć wysoko, a dziś rano niedaleko domu jakiś doręczyciel pyta mnie gdzie jest numer 42 bo szuka już jakiś czas i nie może znaleźć (a jesteśmy na nieparzystej stronie ulicy).
Od 9 dni poznałem może z 5 osób. Wciąż kierunek zmierzania tego wszystkiego jest zupełnie mętny i zaczynam tracić nadzieję na to że się wkrótce pojawi.
Ale przynajmniej jest ciepło i bezdeszczowo, a przeważnie nawet słonecznie.
J.
Cardiff, 10-10-2007, 19:47

05 października 2007

Żyćś'

Hej, Już drugi dzień świeci niczym nie mącone słońce, które pokazuje język dowcipnemu Portugalczykowi i łatwowiernemu Jacu.
Idąc rano na uniwerek trzaskałem po kilka zdjęć różnych rzeczy, co jest pierwszym zadaniem jakie dostałem na studiach. To ponoć wstęp do produkcji teledysków.
Taki tu socjalis że za każdą pracę dostaje się tyle samo, czyli £5.50/h, a w wyjątkowych przypadkach £6 i ani grosza więcej! No chyba że jest się w pełni dyspozycyjnym albo ma się różne licencje kierowców, księgowych albo ochroniarzy. Ale mnie to nie dotyczy.
Ponoć lepiej mają ci, którzy zrobili dzieci albo wyszli za mąż albo podpadają pod jakąś inną z licznych grup uprzywilejowanych, bo dostają od szanownego państwa tax credits, czyli dodatkową kasę poza pensją.
Jako mistrz niezdecydowania jestem więc zbity z tropu tym, że przy porównywaniu ofert liczy się tylko to co będę robił, że £££ właściwie nie gra roli... Durnowate! No nic, może i dobrze, więcej się czoek nad sensem życia pozastanawia.
Spotkałem dziś na ulicy taki fenomen: idą dwie dziewczyny i brzmią jakby po polsku. Przysłuchuję się mocniej i nie mogę uwierzyć - jedna z nich ma akcent niewątpliwie polski ale co drugie słowo i większość końcówek - czesko-słowackie. Gdy druga jej odpowiedziała, nie było wątpliwości - Słowaczka, ale ta pierwsza mówiła czystą polsko-słowacczyzną, w proporcjach bardzo bliskich 50/50!
Jakoś nie wiem dokąd to wszystko zmierza.
Cardiff, 5-10-2007, 15:34

03 października 2007

48h w Cardiff

Cześć.
Za 2 godziny zacznę "studiować za granicą". Kierunek zwie sie Master of Science, Music Engineering and Production. Szkoła - University of Glamorgan (po walijsku Prifysgol Morgannwg). Miasteczko zwie się Cardiff i jest stolicą Walii. Dostałem stypendium w wysokości połowy rocznego czesnego, więc powinienem dać radę.
Przyjechałem tu 2 dni temu. Szoku kulturowego brak. Jest sporo różnokolorowych imigrantów (świetny wybór różnych kuchni!) i tabliczek ostrzegających przed najdrobniejszymi zagrożeniami (socjalizm w rozkwicie). Nareszcie mogę swobodnie przechodzić na czerwonym świetle. Pochmurno i bezwietrznie, przedwczoraj mżało, wczoraj nie. Dziś rano wyszło słońce na chwilę, co podobno zdarza się 2 razy do roku (jak powiedział pewien Portugalczyk u którego prawdopodobnie będę mieszkał). O, właśnie znowu się pojawiło!
Praca leży na ulicy, nie wiem na którą się zdecydować. Jeżdżenie motorkiem z pizzą brzmi fajnie, bo jeździ się motorkiem! Ogłaszam konkurs na ciekawszy pomysł na pracę!
Wszystkie napisy są po angielsku i walijsku bo rząd tak chce, w praktyce nikt po walijsku nie mówi. Generalnie te zbitki spółgłosek są nieszkodliwe, ale czasem wymaga trochę gimnastyki żeby dojrzeć zrozumiałą wersję.
Wrócimy tu gdy coś się zacznie dziać.
Pozdrowienia,
Jacek
Cardiff, 3-10-2007, 13:09

11 kwietnia 2007

Święta

W Indonezji też jest Wielkanoc – a myślałem, że nie ma. Piątek był oficjalnie dniem wolnym od pracy, z czego nie omieszkałem skorzystać.

Wczesnym popołudniem wsiedliśmy z Candrą (jeden z moich trzech najlepszych kumpli – student socjologii i znajomy wielu) oraz Gazim (kolejny z tych trzech – fotograf bangladeskiego PAPu i ciekawski zwiedzacz) do autobusu kierującego się do Magelang – oddalonego o ok. 50 km od Jogjakarty miasteczka otoczonego trzema wulkanami (na czele z nieustannie zionącym Merapi). Tam przesiedliśmy się na mniejszy, początkowo potwornie zatłoczony, autobus do małej górskiej wioski Wekas. Celem był Merbabu – wulkan wygasły, ale za to wyższy od Merapi.

Po zjedzeniu porządnego obiadu (dla mnie 2x soto ayam) i zaopatrzeniu się w kilka porcji ryżu przed 19 ruszamy w górę. Humory nam dopisują. Dla mnie jest to początek drugiej w życiu wspinaczki na wulkan (pierwszym był prawie dwa razy niższy Gunung Batur na Bali, w połowie lutego). Dla wprawionego Candry – kolejne już wejście na Merbabu i okazja do poznania innych turystów, którzy przyjeżdżają tam głównie z Jogjy. Dla Gaziego natomiast – w ogóle pierwsza w życiu wycieczka na jakąkolwiek górę, bo Bangladesz jest ponoć zupełnie płaski. Na przemian więc strasząc i pocieszając podekscytowanego żółtodzioba dochodzimy do „base camp” – schroniska w ostatniej wiosce po drodze, połączonego z małym sklepem z ekwipunkiem oraz książką rejestracyjną dla wybierających się wyżej. Oprócz stuprocentowo jawajskich starszych gospodarzy spotkaliśmy tam ok. ośmioosobową ekipę z jednej z licznych jogjańskich NGOs, do której po krótkiej rozmowie zdecydowaliśmy się dołączyć.

Dzień wcześniej rozmawiałem z pochodzącym z Magelang sąsiadem Ala, który twierdził, że wejście z Wekas na szczyt zajmuje 4 godziny. Pierwotny plan był taki, żeby przespać się w base camp i standardowo wycelować we wschód słońca, wyruszając ok. 2 w nocy. Okazało się jednak, że spotkana właśnie ekipa przewiduje na wejście ok. 8 godzin, więc błyskając latarkami wyruszamy już o 21. Nie było to miłe zaskoczenie: nie dość, że czekała nas dwa razy dłuższa wspinaczka, to rozmyła się perspektywa krótkiego choćby snu... Trudno, myślę, mamy dużo czasu, więc będzie okazja na drzemkę po drodze lub na szczycie.

Co najmniej dwóch z naszych towarzyszy twierdzi, że zna drogę, jednak dość szybko wybieramy niewłaściwy szlak. Gdy jeden z chłopaków na śliskim odcinku osuwa się o kilka metrów w dżunglę, przewodnicy decydują o powrocie na rozdroże – tracimy ok. godzinę, ale od tej pory droga jest już jasna. Z powodu ciężkiego ekwipunku na plecach kolegów z NGO zatrzymujemy się często, ale wspinaczka idzie sprawnie. Nie tracimy rezonu i cały czas żartujemy, choć z powodu narastającego zmęczenia coraz bardziej od rzeczy. Ok. 1 dochodzimy do „pos 1”: kawałka płaskiej przestrzeni i źródełka wody. Tu chłopcy zaczynają wyciągać zawartość swych plecaków: kubki, kuchenkę, zbiornik z gazem, śpiwory, jedzenie... Chętnie łykamy gorącą kawę, bo... no właśnie: zaczęło się robić zimno. Wkładam na siebie trzy tiszerty, bluzę i kurtkę, ale okazuje się, że przydałoby się więcej. Próbuję spać, ale niegłupi organizm wstrzymuje procedurę. W tej sytuacji najlepszym wyjściem jest ruszenie w dalszą drogę, z nadzieją na więcej ciepła po wschodzie słońca.

Wspinaczka wystarczająco rozgrzewa, ale droga staje się trudniejsza, tym bardziej, że oddaję swoją latarkę Gaziemu (mieliśmy dwie latarki na trzy osoby) – muszę się zadowolić pełnym księżycem i komórką. Teraz idziemy już w milczeniu. Przed 4 dochodzimy do przełęczy, czyli brzegu krateru. Tu znów postój i coraz bardziej doskwierający chłód – zaczyna również wiać. Zjadamy przyniesiony z dołu ryż i trochę krakersów, i znów z miernym skutkiem próbujemy spać. Nasza ekipa z NGO postanawia rozbić tu obóz, więc ok. 4:30 ruszamy w górę z dwoma innymi chłopakami, którzy nas w międzyczasie dogonili.

Ok. 5 decydujemy się zatrzymać na kolejnym „posie” i poczekać tam na wschód słońca. Znów to samo: zimno, zimno!, piźźźźździ jak cholera!!! Oceniam, że było jakieś 6-8 stopni plus wiatr, bo przestała nawet wystarczać jedna para długich spodni.

Percepcję mam więc ograniczoną, nie na tyle jednak, żeby daleko w dole nie dostrzegać otaczających naszą górę, migoczących przydomowymi światełkami równin, a także niewyraźnie zaznaczających się konturów sąsiednich wulkanów. Ok. 5:30 zaczyna jaśnieć, w wyniku czego nikną światełka na równinach, pokazują się za to całe wioski, oraz zielone zbocza naszego wulkanu. Niestety, jest dużo mgły i chmur, więc nie na wszystkie kierunki widok jest równie dobry.

Nadchodzi pora modlitwy, o czym, z czterech muzułmanów, którzy mi towarzyszą, pamięta tylko Gazi. Jest zachwycony: stąd jest sporo bliżej do Allacha! W ogóle, jak na pierwszą górską wycieczkę oraz niezbyt wysportowaną figurę, Gazi spisuje się znakomicie: nie zostaje z tyłu, a także komentuje wszystko z takim przejęciem, jakie ja przeżywałem w górach wieeele lat temu...

Gdy decydujemy się ruszyć dalej, Gaziego ogarnia jednak strach: teraz wszystko już widać, a grań jest wąska i stroma. Wraca więc do obozu rozbitego przez ekipę z NGO na przełęczy, a na szczyt idzie oprócz mnie Candra i dwóch nowych kolegów. Zmęczenie i zimno wciąż potworne, ale docieramy w końcu do tabliczki „najwyższy szczyt, 3171 m n.p.m.” (większość źródeł podaje 3142 m – cóż, Indonezja...). Niestety, z powodu chmur nie widać pobliskiego Merapi. Tu śpimy wreszcie ok. pół godziny pod śpiworami kolegów. Mimo wszystko obudzony drgawkami budzę Candrę i ok. 6:50 zaczynamy schodzić. Idzie nam powoli, bo Candra zdecydował się zdobyć Merbabu w japonkach – nie wynikało to z braku doświadczenia, a raczej z jakichś idealistycznych powodów ekologicznych. W każdym razie schodzenie szło mu naprawdę trudno. Na szczęście słońce zaczęło już nieco przygrzewać, więc skończyliśmy wreszcie przeraźliwie marznąć. Zaczęliśmy za to głodować, więc z radością powitaliśmy kawał chleba zostawiony przez obozowiczów na przełęczy.

Gaziego znaleźliśmy po kilku godzinach marszu w „pos 2”, gdzie dotarł z ekipą z NGO, która rozstawiła już tam całe miasto (brakowało tylko telefonu satelitarnego). Wcisnęli nam kilka paczek ciastek (mnie też by się nie chciało tyle znosić), po czym pożegnaliśmy się.

Do wsi z szosą doszliśmy dopiero przed 17, na przemian stękając i znów żartując. Zasnąłem dopiero o 18 w autobusie Magelang-Jogja – ale tak, że dopiero któreś z kolei „Dziogdzia Dziogdzia Dziogdzia Dziogdziaoł!!!” zdołało przywrócić mi świadomość.

Ogólnie jestem zadowolony z wyprawy, choć przez kilka godzin na górze majaczyłem „chcę do domu” oraz wyobrażałem sobie niedawny, choć tak już daleki obraz cieplutkiej Jogjy. Cud, że się po tym nie przeziębiłem. Widoki były, owszem, lecz nie tak spektakularne jak te z Bali, bo w wielu kierunkach przymglone. Ale pobicie życiowego rekordu wysokości i długości wejścia, a także jeszcze lepsze zintegrowanie się w grupie trzech kumpli daje satysfakcję.

Interesująca okazała się też kultura indonezyjskich turystów górskich. „Nasza” ekipa nie była jedyną, która pakowała się na wulkan z dużą ilością sprzętu. Widząc ich, myślałem, że zamierzają tam spędzić kilka dni. Okazało się, że nie weszli nawet na sam szczyt; wrócili po kilkunastu zaledwie godzinach, również prawie bez snu. Gorąca kawa na górze jest rzeczą przyjemną, ale pomaga niewiele – poza tym łatwiej ją przynieść w termosie. W ich rozmowach, a także na vlepkach w „base camps” przewijało się kilka słów kluczowych: „NGO”, „environmental”, „adventure”, które są w Jogjy w pewnych kręgach na topie, i stanowią kolejny przykład wszechobecnego tu przerostu formy nad treścią i dbałości o status...

W sobotę wieczorem, po dotarciu do domu Candry ledwo żywy wsiadłem na motor, odwiozłem Gaziego i ruszyłem do centrum – do Malioboro Malla, w którym już trzy prawie godziny wcześniej byłem umówiony z bawiącą wyjątkowo w Jogjy Molką. Oczywiście już dawno stamtąd wybyła, w końcu znalazłem ją w którejś ze szpanerskich kafejek.

I tu zaczęły się... święta! Po drodze do domu dowiedzieliśmy się, że niedzielna msza w największym Jogjańskim kościele jest o 7 rano, i postanowiliśmy na nią pójść. Po czterech tym razem godzinach snu, a więc wciąż bardzo zmęczony, zaliczyłem liturgię po indonezyjsku. Potem pojechaliśmy na plac przed kratonem, gdzie w jednym z warungów dołożyliśmy do zwykłego śniadania (ryż i coś w rodzaju placków) po gęsim jajku pod hasłem wesołych świąt. I na tym koniec ceremonii – ale fajnie! Niedługo później odwiozłem Molkę na dworzec, wróciłem do domu i kamiennym snem zakończyłem ten wyjątkowo długi, świąteczny weekend.

Zdróweczko,
J.,
Yogyakarta, 11-04-2007, 18:25

03 kwietnia 2007

Znowu podróże

Nie wiem już kto powiedział, że kilka dni po przyjeździe do nowego kraju można napisać o nim książkę, po miesiącu artykuł, a po roku nic się nie da o nim powiedzieć...

Nie dość więc, że zwalę winę za swoje milczenie na nieszczęśnika, który wymyślił powyższy aforyzm, to jeszcze wykorzystam go do uzasadnienia wyboru nowego tematu. Spędziłem mianowicie ostatnio 6 dni w Malezji i 2 dni w Singapurze.

Impulsem dla tej wycieczki było rychłe wygaśnięcie 60-dniowej indonezyjskiej wizy. Najlepszym (i jedynym w pełni legalnym) sposobem otrzymania nowej jest opuszczenie kraju i ponowny wjazd. Postanowiłem nie myśleć długo i zobaczyć co słychać za granicą, bo nierzadko ma się po drodze do południowo-wschodniej Azji.

MALEZJA

Wybrałem bezpośredni lot z Solo w Jawie centralnej do Kuala Lumpur. Pierwsze wrażenia z Malezji są szokiem. Jeszcze z okna samolotu widać palmy rosnące w równych rzędach na ogromnych plantacjach, oraz pełnowymiarowe autostrady. Na lotnisku informacja o autobusach do miasta jest jasna i klarowna, z wołami podaną ceną. Centralny dworzec kolejowy w KL jest nowoczesną, wielopoziomową, czystą budowlą. Bilet na pociąg miejski (również nowoczesny, bezzałogowy) jest elektroniczny, przechodzi się przez bramkę, na wyświetlaczach podane są kierunki i czasy oczekiwania. W mieście pełno drapaczy chmur (z górującymi wieżami Petronas, jedyną rzeczą jaką wiedziałem o Malezji jeszcze rok temu), wszędzie samochody (motocykli jak na lekarstwo), ruch zorganizowany, są chodniki, całkiem czysto. Są to sprawy dla Europejczyka zupełnie normalne – ale po dwóch miesiącach spędzonych w Indonezji właśnie one robiły na mnie największe wrażenie!

Cechą KL, jaka od razu rzuca się w oczy, jest zróżnicowanie etniczne. Mijają mnie mniej więcej równe ilości Malajów (wyglądających tak jak Indonezyjczycy), Chińczyków i Hindusów, trochę mniej ale również sporo białych. Kolor skóry i kształt twarzy zdaje się nie mieć dla nikogo znaczenia, choć jeszcze niedawno rząd malezyjski starał się ze wszystkich sił zaprzeczyć temu stanowi rzeczy... Oprócz części biznesowej i, nazwijmy to, „reprezentacyjnej”, w skład centrum wchodzi Chinatown i Little India, które są właściwymi, żywymi ośrodkami miejskiego życia: z barami, restauracjami, bazarami, małymi sklepami.

Naprawdę ciekawych miejsc do zwiedzania jest niewiele: muzeum narodowe, ogrody botaniczne, coś w rodzaju placu Piłsudskiego, kawałek dżungli w środku miasta (yyy, komary!), po jednej ważnej świątyni muzułmańskiej, hinduistycznej i buddyjskiej. O wiele bardziej interesowały mnie spacery po „etnicznych” dzielnicach i przypatrywanie się miejskiej infrastrukturze.

80% ludzi w Malezji (a przynajmniej w jej bardziej cywilizowanych rejonach) włada niezłym angielskim, co jest spuścizną po Brytyjczykach, którzy zabrali się ze swoimi rządami tutaj dopiero w roku 1957. Było to dla mnie nie lada ułatwienie, jednak czasem trafiałem na reprezentanta pozostałych 20% i wtedy do boju ruszał mój koślawy indonezyjski, który jest jeszcze bardziej podobny do malajskiego (oficjalnego języka Malezji) niż czeski do słowackiego. Od jednego sprzedawcy szaszłyków dowiedziałem się więc, że mówię po malajsku, co było nie lada zaskoczeniem dla nas obu! W innych miejscach za to rozpoznawano mnie trafniej jako „orang Indonesia”, co łechtało mnie przyjemnie – bo skoro nawet w Malezji ludzie twierdzą, że mówię po indonezyjsku, to widocznie naprawdę tak jest...

Po dwóch dniach spędzonych w KL wybrałem się w góry Cameron Highlands, których reklamą jest fakt, że jest tam sporo chłodniej niż na wybrzeżu. Co prawda gorąc mi zupełnie nie przeszkadza, ale postanowiłem zobaczyć plantacje herbaty, szlaki w dżungli i poznać innych turystów.

Gdy wysiadłem z klimatyzowanego autobusu (brrr!!!) na przystanku w Tanah Rata, głównym kurorciku w okolicy, powitało mnie jak zwykle kilku... no właśnie: w Indonezji byłby to kartel naciągaczy. Moją pierwszą reakcją było więc: uciekać i wyczaić wszystko na własną rękę, bo inaczej dezinformacja i drenaż kieszeni gotowy. Lecz po chwili zreflektowałem się, że to jednak nie Indonezja, ludzie z reguły tu nie oszukują, i spróbuję z nimi pogadać. „Welcome to Cameron Highlands!” zawołał dziarsko jeden z nich, po czym opowiedział mi dokładnie i, co ważne, zgodnie z prawdą, co na mnie tu czeka. W dodatku przeprowadził mnie przez cały kurort i znalazł mi ostatni dostępny busik turystyczny, który jeszcze nie wyjechał na objazd okolicy. Sam bym tego z pewnością nie dokonał w 5 minut... Po żarłocznych tłumach naciągaczy z Bali taka sytuacja była bardzo pozytywnym zaskoczeniem.

A na pokładzie busika kogo znajduję? Keitha, Amerykanina poznanego dwa dni wcześniej w autobusie z lotniska do KL! Razem z nim oraz pewną Niemką z Australii włóczyliśmy się po okolicy do późnego wieczora, co było jednym z najfajniejszych punktów wyprawy. A potem... wziąłem pierwszy od dwóch miesięcy ciepły prysznic!

Następnego dnia poszedłem na kilkugodzinny spacer po górskiej dżungli, a potem poznałem w hostelu Francuza z Pirenejów, który mieszkał tam od miesiąca, codziennie wieczorem grał na saksofonie za żarcie i spanie, i twierdził, że nigdy wcześniej nie był dalej niż w Barcelonie... Bardzo sympatyczny koleś, ale ja niestety uznałem że chcę jeszcze tego wieczoru pojechać do Melaki, więc szybko się pożegnałem i wsiadłem w powrotny autobus do KL. Później bardzo żałowałem tego kroku, bo wieczór niepotrzebnie spędziłem w autobusie oraz znów włócząc się po chińskiej dzielnicy KL – jako że ostatnie autobusy do Melaki uciekły...

Melaka to miasto o strategicznej niegdyś lokalizacji i niesamowicie bogatej historii: przez wieki rządzili nim kolejno lokalni sułtani, Portugalczycy, Holendrzy, Brytyjczycy, Japończycy, i rząd Malezji – i wszyscy coś zostawili. Obecnie mieszkają tam Malajowie, Chińczycy, Hindusi, oraz specjalnie wyróżnione krzyżówki: Malajów z Chińczykami i Malajów z Hindusami. Tygiel jakich mało...

Zwiedziłem tam z 7 (małych) muzeów (co najmniej trzy naprawdę ciekawe), kilkanaście chińskich świątyń, i znów tradycyjnie włóczyłem się po ulicach. Tu poznałem Niemca z San Francisco, który codziennie pisał 5 zdań specjalnych relacji, żeby potem systematycznie i dokładnie zreferować wszystko wymagającym rodzicom. Dodam, że miał ponad trzydziestkę.

SINGAPUR

Po dwóch dniach wsiadłem w bezpośredni autobus do Singapuru. Już przejście graniczne stanowiło nie lada atrakcję: kilka kontroli, uzbrojona po zęby straż, i pełno plakatów o karze śmierci i chłosty za różne przewinienia. Przyznam, że miałem niezłego stracha – ponoć zdarza się, że szmuglerzy wrzucają do plecaków nieświadomych turystów paczki z narkotykami po Malezyjskiej stronie, a gdy straż graniczna je wykryje, nieszczęśników czeka niechybny stryczek w singapurskim więzieniu, i żadna ambasada ani Amnesty International nie jest w stanie tego odwrócić... Szczęśliwie bez problemów znalazłem się po drugiej stronie machiny i wsiadłem w lokalny autobus do centrum.

Singapur zrobił na mnie wrażenie potężne. Pomiędzy Malezją, Sumatrą i Jawą znajduje się oaza super-czystej przestrzeni, po której poruszają się wyłącznie nowe samochody, gdzie każda szkoła wygląda jak z Beverly Hills 90210, gdzie architektura i urbanistyka powala jakością, bogactwem i dobrym przeważnie smakiem... Uderzyła mnie j a s n o ś ć tego miasta – beżowe ulice i chodniki, białe budynki, mnóstwo soczystej, tropikalnej zieleni.

Pierwszy raz od października 2005 znalazłem się w kraju anglojęzycznym: dziwnie i przyjemnie było rozumieć wszystkie napisy. Pierwszy raz od 2005 znalazłem się w ścisłym lesie drapaczy chmur, który zakręcił mi w oku łezkę: One Cośtam Plaza, 18 Jakaśtam St – przypomniały się regularne wizyty w podobnych budynkach w miejscu położonym prawie dokładnie po drugiej stronie globu... Wjechałem za pozwoleniem ochrony lub bez na kilka drapaczy i pooglądałem finansową stolicę regionu bardziej całościowo.

Widziałem tu najbardziej zadbane z Chinatowns, które właściwie nie pełni roli chińskiej enklawy, raczej po prostu starego miasta – jako że 75% mieszkańców Singapuru to Chińczycy. Oczywiście i tu jest tradycyjny bazar, nie zasługuje jednak raczej na tę nazwę, gdyż jest bardziej „tradycyjny” niż „bazar” (W Dżogdży „pasar tradisional” jest głównym źródłem zaopatrzenia dla większości mieszkańców).

Wieczorem obserwowałem życie miasta centrów handlowych i „food courts” – całych kwartałów czy nawet dzielnic zakupów i rozrywki. Przewalały się tłumy chłopaków, turystów, singli, Chińczyków, par, dziewczyn, Hindusów, rezydentów, białych... Wszystkie języki dozwolone, podobnie jak wszelkie stroje – czego efektem tabuny zajebistych lasek – szczególnie w porównaniu z purytańską Jawą...

W hostelu darmowy internet, ale nad komputerami napis: „ściąganie mp3 i programów zabronione prawem singapurskim – gdy cię złapiemy oddajemy cię policji”. Z kolejnym Niemcem obieżyświatem oraz wyglądającym jak Dalajlama Filipino-Amerykaninem prowadziłem nocne expatów rozmowy...

BATAM

Następnego dnia po południu wsiadłem na prom na położoną bardzo blisko Singapuru (za to sporo dalej od Sumatry) wyspę Batam, należącą wreszcie do starej, dobrej Indonezji. W „imigrasi” w porcie bez zgrzytów dopełniłem formalności wizowych, i... znów się zaczęło, witamy w domu!

O Batam słyszałem wcześniej bardzo niewiele, ale większość informacji była złowieszcza: że duża przestępczość, że nie ma hosteli, że drogo. Na promie poznałem Fredy’ego, i znajomość ta okazała się kluczowa dla moich losów na wyspie. Fredy był dżakarckim biznesmenem, który spędził niegdyś sześć lat w USA, był w Europie, a teraz planuje otworzyć restaurację na Batam. Sam sympatyczny i pomocny, miał lokalnego znajomego, który załatwił mi najtańszy nocleg z „gwarancją” bezpieczeństwa („j a znam właściciela tego hoteliku, więc nie ma strachu, nie okradną cię”), transport z promu do centrum Nagoyi, krótkie zwiedzanie nocnego miasta (największą atrakcją były duże ilości dziwek przesiadujących w barach na rogach), oraz podwózkę na lotnisko wczesnym ranem następnego dnia. Razem z Fredym zjedliśmy obiad (on postawił!), w trakcie którego wzruszyłem go opowieściami o grupie gamelanowej promującej wiedzę o Indonezji w dalekiej Polsce („sądzę, że powinniśmy ci szczerze podziękować za to co robisz dla naszego kraju!”), po czym koledzy koniecznie chcieli pokazać mi burdel naprzeciwko mojego noclegu („nic” nie kupiliśmy, żeby było jasne).

O 6 rano (czyli już za dnia) przejechałem (siedząc z tyłu motoru) pół wyspy z Nagoyi na lotnisko. Krajobraz iście kosmiczny: ogromne, czerwone, niskie, przymglone nieco słońce zawieszone nad siecią dwupasmówek przecinających czerwoną glebę i tropikalną roślinność. Dookoła widać wysokie budynki luksusowych hoteli, magazyny i fabryki często imponujące rozmiarami, ale nie jakością utrzymania, oraz mnóstwo świeżo wybudowanych, nowobogackich dzielnic willowych – typowym obrazkiem była pompatyczna biała brama wjazdowa z ogromną rzeźbą pośrodku – ale ulica niewyasfaltowana...

Podsumowując – Batam to specjalna strefa ekonomiczna Indonezji, która nie istniałaby, gdyby nie obrzydliwie bogaty sąsiad tuż obok. Wyspa jest rozrywkowym (w tym moralnym, ale przede wszystkim tym niemoralnym znaczeniu) zapleczem dla duszących się w swoim rygorystycznym państewku Singapurczyków, a także składem i dystrybutorem na resztę Indonezji prawie nowych „odpadów” stamtąd – przykładem dominacja na ulicach kilkuletnich luksusowych samochodów. Nie dziwię się, że ściąga tam „element” z całego kraju, przydając błyskawicznemu i chaotycznemu rozwojowi atmosferę anarchii. Nie grałem nigdy w c y b e r p u n k a , ale właśnie to słowo przychodzi mi na myśl jako najkrótszy opis tej krainki...

DŻAKARTA

W Batam wsiadłem w samolot do Dżakarty, trzeciej stolicy w ciągu tygodnia... Mając ok. 8 godzin do wieczornego pociągu do domu postanowiłem zobaczyć coś niecoś z miasta, o którym słyszę w różnych kontekstach niemal codziennie od studentów i znajomych, czy z gazet. Z mglistym planem zwiedzania (w Dżakarcie taki najlepszy – dokładniejszego i tak się nie zrealizuje), po zaliczeniu kilku lokalnych autobusów trafiłem do północnej części miasta, w okolice stacji kolei miejskiej Kota. Najpierw obejrzałem oryginalne środki transportu, jakie mamy tu do dyspozycji – wspomniany już przy okazji styczniowych przygód bajaj, czyli trójkołowa vespa z kabiną made in India (oczywiście masz rację, Wirus!), jego większy brat mieszczący 6+ osób (ale wciąż trójkołowy!), mikrobusy, ojeki (kolesie na zwykłych motorach oferujący podwózkę), oraz ich rowerowa wersja – z siedziskiem tam gdzie mój rower ma bagażnik. Oczywiście wszyscy panowie kręcący się wokół nich bardzo chcieli mnie gdzieś podwieźć, ale musiałem im podziękować, bo przecież sam nie wiedziałem dokładnie „dokąd chcę” (najczęstsze indonezyjskie pytanie, niczym angielskie „how are you”).

Za pierwszy lepszy cel obrałem sobie niedalekie wybrzeże, i tym sposobem trafiłem na tory kolejowe, czyli do slumsów... I to była najciekawsza część dnia, bo slumsy zafrapowały mnie od kiedy zobaczyłem je dwa miesiące wcześniej z okna pociągu do Yogyakarty – wtedy nie myślałem, że kiedykolwiek odważę się do nich wejść... Zagadywałem z przechodniami (a raczej „tubylcami”, bo ciężko o nich nawet powiedzieć, że „przechodzili” – oni po prostu „byli” tam, w pobliżu swoich stert blach i kartonów, służących za domostwa) bardziej chyba w celu zwiększenia poczucia bezpieczeństwa i usprawiedliwienia swojej tam obecności („którędy do morza?”) niż towarzyskiej rozmowy. I tak szedłem sobie wąskimi zaułkami w kierunku wybrzeża, które właściwie było już zupełnie nieważne, słuchając dzieci wrzeszczących „hello mister” i czując na sobie świdrujące wzroki dorosłych – niczym na najzapadlejszej wsi, a nie w historycznym centrum jednej z największych metropolii na świecie.

Później szedłem główniejszymi ulicami, które są tu bardziej zaniedbane i brudniejsze niż w Dżogdży. Ludzie wydają się też bardziej obojętni. W końcu trafiłem nad to cholerne morze, którego właściwie nie było za bardzo widać zza bieda-domków na palach, po czym ojekiem rowerowym wróciłem na stację Kota.

Do miejskiego pociągu wsiadłem „z ziemi” – był za długi, żeby zmieścić się na peronie. Początkowo nie było szczególnie tłoczno (w każdym razie nie gorzej niż w 175 na Nowym Świecie o 17:30 w piątek przed gwiazdką). Ale żeby wysiąść na stacji Pasar Senen musiałem zanurkować w ciżbę napierającą z zewnątrz – co zapewne zakończyło się sukcesem tylko dlatego, że przewyższałem ją średnio o głowę. Dodam, że jedynie część pasażerów podróżuje wewnątrz wagonów – reszta zajmuje wygodne i przewiewne miejsca na dachu lub uwiesza się na lokomotywie. Potem została mi już tylko wizyta w warungu, i dziewięciogodzinna podróż normalnym już, nocnym pociągiem do Dżogdży, z czego dzięki Morfeuszowi nie pamiętam właściwie nic. A następnego dnia – do pracy.

W czasie swojego pobytu w stolicy Indonezji nie spotkałem żadnego innego cudzoziemca. Fakt, chodziłem tylko po biednych dzielnicach, gdzie ludzie reagowali na mnie tak, jakbym był pierwszym białym, którego widzą od miesięcy. Dżakarta jest zdecydowanie miastem kosmopolitycznym, ale ludzie się tu nie mieszają, nie spotykają wszyscy w „centrum”, jak w Europie. Zarówno biedni, jak i bogaci mają swoje getta, i raczej ich nie opuszczają. Jedni z drugimi nie mają wiele wspólnego, oprócz tego, że mogą powiedzieć „mieszkam w Dżakarcie”.

Dżakarta wywołała na mnie silne wrażenia nawet po dwóch miesiącach spędzonych w innych częściach kraju, którego jest stolicą. Chcę przez to powiedzieć, że moje rewiry znacznie się od niej różnią: Yogyakarta jest o wiele bardziej zrównoważona, slumsów prawie nie ma, panuje wysoka jawajska kultura osobista. W dodatku ja mieszkam na przedmieściach, gdzie rockandrollowi studenci Uniwersytetu Sztuk mieszają się z wieśniakami, a budynki kampusu z polami ryżowymi.

Pozdrawiam!

J.

Yogyakarta, 4-04-2007, 1:10

30 marca 2007

Zajawka zdjęciowa 4








Dla porównania:
I-II: dwa budynki postkolonialne: I w Singapurze, II w Jakarcie.
III-IV: dwie stacje kolei miejskiej: III w Kuala Lumpur, IV w Jakarcie...
V: codzień.

25 marca 2007

Zajawka zdjęciowa 3







Malezja to i tak niezły tygiel kulturowy (I), a jeszcze wciąż napływają nowi imigrancji (II).
III - tutaj więcej ludzi stać na klimę niż w Indo.
IV - komar...
V - ja też jestem na tym zdjęciu!

Zajawka zdjęciowa 2






Ostatnio opuściłem Jawę (I), by odkryć co słychać w dżungli (II) oraz jej miejskiej odmianie (III). A we wtorek znów do pracy (IV).

11 marca 2007

Zajawka zdjęciowa






1 - z Alem na jego podwórku;

2 - popołudniowy Lombok;

3 - fakturka;

4 - oryginalny włoski, z kierownicą po prawej rzecz jasna.


22 lutego 2007

Praca

Nie mając żadnych ścisłych planów na przyszłość, za to sporo wolnego czasu, w pierwszych dniach lutego (czyli jeszcze przed podróżą na Bali i Lombok) postanowiłem poszukać pracy w Dżogdży. Wybór branży nie był trudny. Od dawna wiedziałem, że wielu białych studentów dorabia tu jako anglojęzyczni native speakerzy, niezależnie od tego z jakiego kraju pochodzą. To spore wyzwanie, ale rozmawiając z ludźmi już tutaj utwierdziłem się w przekonaniu, ze powinienem spróbować.

2 lutego poszedłem do centrum informacji turystycznej w Dżogdży, gdzie poprosiłem o naniesienie szkół językowych na plan miasta. Podążając za kropkami trafiłem do Kota Baru (Nowe Miasto), które okazało się szykowną dzielnicą willową, wyraźnie różniącą się od reszty miasta. Oprócz willi jest tam sporo prywatnych szkol i uczelni – chyba nieprzypadkowo sąsiadują one ze sobą, jako że studenci takich szkół przeważnie pochodzą z bogatych rodzin.

Pierwszą szkołą, do której wszedłem, była CILACS (Center of International Language and Culture Studies), współpracująca z UII (Universitas Islam Indonesia). Islam ma ogólnie duże znaczenie w tym regionie, więc „szkoła islamska” znaczy niewiele więcej niż „szkoła zwykła”. Pewnym wyróżnieniem jest fakt, że wszystkie kobiety pracujące tu noszą jilbaby (chusty zakrywające całą głowę i szyję oprócz twarzy), podczas gdy na ulicach jest to jakieś 70%. Tak więc wszedłem do tej szkoły, spytałem o pracę, i dowiedziałem się, że spadam im z nieba, bo właśnie „kończą im się bule (biali)”. Wiedzieli, że w moim kraju na co dzień nie mówi się po angielsku, ale zdawało się to w ogóle im nie przeszkadzać. Podobnie jak mój brak doświadczenia w nauczaniu czy turystyczna, nie pozwalająca na pracę, wiza (moje wynagrodzenie będzie widniało w papierach jako „koszty dojazdów”). Z żalem wręcz musiałem ich poinformować, że nie mogę zacząć od jutra, bo mam w planie wycieczkę.

Wszyscy byli tam uśmiechnięci, bardzo uprzejmi i pomocni. Oto przykład. Następnego dnia na dziesiątą rano byłem umówiony z Academic Managerem na rozmowę o szczegółach. Al zgodził się mnie podwieźć, ale o dziesiątej dopiero się obudził. Ok. 10:10 dostałem smsa z CILACS: „cześć Jacek, gdzie jesteś, czy nie masz aby problemów ze znalezieniem adresu?”. Stropiony odpowiedziałem, że bardzo przepraszam, ale jestem zdany na kolegę i jego motocykl, bede za pół godziny, i mam nadzieję, że nie spowoduję tym żadnych problemów. Na to Cici (jedna z pracownic) dzwoni do mnie, mówi że ależ wszystko w porządku, a jeśli mam problem z dojazdem, to oni chętnie wyślą po mnie kogoś na motorze! Słabo?

W ciągu dwóch dni odwiedziłem jeszcze cztery szkoły, przeważnie jednak nie było tam akurat osób odpowiedzialnych za rekrutację, więc musiałem zadowolić się wizytówkami. Do dziś w jednej z nich mi odmówili, jako że nie zatrudniają „native speakerów”. Z pozostałymi nie nawiązałem póki co bliższego kontaktu, bo po powrocie z wyprawy byłem w Dżogdży tylko przez dwa dni, no i pracuję już dla CILACS.

Pierwsza w historii lekcja prowadzona przez Jacka Szczepanka odbyła się przedwczoraj. Miałem czwórkę studentów z poziomu 3 (zaawansowanego), z którymi rozmawiałem o publicznych wystąpieniach. Ich angielski był naprawdę niezły, także czasem nawet nauczycielowi brakowało słów :) Ale poszło nienajgorzej. Będę miał też grupy o poziomach 1 i 2, z którymi nie będzie tak płynnie, ale za to bezpieczniej.

Teraz o kasie. Zarabiam w przeliczeniu 26 zł za półtoragodzinną lekcję. Na razie mam zaklepane 8 lekcji w tygodniu, a pewnie dostanę więcej. Przy tutejszych kosztach życia oznacza to, że pracując 12 godzin w tygodniu mogę się przyzwoicie utrzymać za mniej niz połowę pensji. Wniosek jest prosty – dla polskich studentów czy absolwentów perspektywy finansowe nawet w biednej Indonezji są o niebo lepsze niż w Polsce. Przecież wielu z nas/Was zna angielski podobnie albo lepiej ode mnie, a w Warszawie ledwo wiąże koniec z końcem...

Na zakończenie jeszcze jedna scenka z Kota Baru, ukazująca skrawek świata jawajskiej klasy średniej. Obok CILACS znajduje się jakaś szkoła biznesowa. Gdy przechodziłem tam pierwszy raz, moją uwagę zwróciło stojące przed nią nowiutkie bmw serii 6 na dżakarckich numerach, samo w sobie stanowiące bardzo niecodzienny widok. Gdy po jakimś czasie wracałem, przed szkoła stał tłumek studentów, którzy zahipnotyzowanym wzrokiem odprowadzali właściciela do jego bmw, po czym nie ruszyli się z miejsc jeszcze przez dobre dwie minuty po jego odjeździe. Spytałem stojącego obok kolesia w krawacie kim jest ten z bmw. Z tego co zrozumiałem, pół-bóg był prezesem jakiejś dobrze prosperującej firmy, który przyjechał do ich szkoły na wykład. Potem od słowa do słowa przyznałem się, że szukam pracy jako nauczyciel angielskiego, na co mój rozmówca zaproponował wymianę wizytówek i przyszły kontakt biznesowy. Niestety, nie miałem wizytówki, i w ogóle nie wyglądałem jak biznesmen (spodnie do połowy łydki, klapki, tiszert i bejsbolówka), ale dałem mu numer komórki. I faktycznie po jakimś czasie dostałem smsa z namiarem do właściciela jakiejś szkoły językowej. A ja tam tylko przechodziłem...

Teraz chwilowo siedzę, a raczej leżę w Solo, bo znów dopadły mnie monstrualne gorączki, ale na dniach przeprowadzam się na stałe do Dżogdży. Jestem w trakcie załatwiania mieszkania i środka transportu. Za sobą mam prawie dwutygodniowe wojaże po Bali i Lombok, o których postaram się jeszcze kiedyś napisać.

Pozdrawiam!
J.
Solo, 22-02-2007, 15:10

08 lutego 2007

Do Yogyakarty od wewnątrz

Cześć!

Kiedy już jako tako wyleczyłem się z wspomnianych wcześniej dolegliwości zdrowotnych, wybrałem się wreszcie do Yogyakarty, oddalonej od Solo o godzinę pociągiem. Nie jest więc trudno znaleźć się tam i zwiedzić najważniejsze rzeczy (pod warunkiem, że zdąży się przed 13-14, kiedy to zamykają muzea, pałace, itp.). Mnie jednak udało się wejść do Dżogdży od razu od wewnątrz, a wszystko dzięki Marcie i „jej duszy, która wciąż tam jest” – według słów jednego z jej znajomych. Listę kontaktów, którą od niej dostałem, otwierał Al, któremu miałem za zadanie dosatrczyć prezent od Marty – butelkę Żubrówki.

Al studiuję muzykę współczesną, wygląda jak Bob Marley, posługuje się łamanym angielskim, i jest po prostu zajebistym kumplem. Ma też motor, wolny czas, i całą masę znajomych, więc otwiera przede mną wiele drzwi, za którymi stoją kolejni fantastyczni ludzie. W dodatku zapewnił mi kilka razy nocleg w swoim kosie (coś pomiędzy akademikiem i stancją), co było właściwie niezbędne do uczestniczenia w tych wszystkich imprezach, kończących się przeważnie w środku nocy.

Pierwszą przygodą po przyjeździe do Dżogdży była jazda motorem Ala, który przyjechał po mnie na stację. Na razie jeździłem tylko jako pasażer, ale nawet tego nigdy wcześniej nie robiłem! Nietrudno więc wyobrazić sobie najpierw lekkie przerażenie, a potem zajawkę, towarzyszące moim licznym od razu podróżom. Indonezja ma to wspólnego z Ameryką, że w zasadzie nie ma tu pieszych na ulicach. Tyle że zamiast pick-up truckami, tutaj wszyscy jeżdżą motorami. Miasta zbudowane są właśnie pod ich kątem, jest to najefektywniejszy środek transportu. Dlatego samo poruszanie się nim po Dżogdży było dla mnie nową jakością, w porównianiu z nieregularną, prawie nieoznakowaną, i nie wszędzie docierającą komunikacją miejską znaną z Solo.

Pierwszym punktem programu była wizyta na legendarnym dla mnie kampusie ISI (Indonezyjski Instytut Sztuki), w którym uczy się Al, a także uczyli się wszyscy instruktorzy Warsaw Gamelan Group. Niesamowite, przygnębiające wrażenie zrobił na mnie spory budynek rektoratu zniszczony podczas zeszłorocznego trzęsienia ziemi – osunięty o dobre pół piętra, przechylony na bok, z rozwalonymi oknami i popękanymi ścianami. W podobnym stanie jest też studio nagrań na wydziale gamelanu. Na szczęście wciąż trwają prace remontowe i życie toczy się tu w miarę normalnie. Podobnie jak we wioskach otaczających kampus, w których wciąż jest sporo ruin, ale i nowych domów.

Teraz trochę o imprezach, na które zabrał mnie Al. Byliśmy na pokazie filmu dokumentalnego o dżogdżańskim alternatywnym malarzu i grafiku, Bob Sicku. Oprócz sztuki zajmuje się on punkrockiem, i jest tak bezkompromisowy, że tatuaże i wkłute żelastwo pokrywają każdy skrawek jego ciała. Po filmie miała miejsce dyskusja z reżyserem, tyle że niestety wciąż nie władam językiem, w którym była prowadzona. Ale to nic – i tak zapytali mnie co o tym myślę, jako nowy biały, i w ogóle ktoś z zewnątrz. W ogóle byli tam najświatlejsi Indonezyjczycy, jakich dotychczas spotkałem. Dostałem zaproszenie na kolejne pokazy i ogólnie dyskusje o ważnych sprawach tego świata. Właśnie po to do cholery tu przyjechałem! Poznałem tam też bardzo sympatyczną Marie – studentkę z Niemiec i najlepszą przyjaciółkę Terezy z WGG.

Barwną postacią jest Gazi – rządowy fotograf z Bangladeszu, który przyjechał tu studiować telewizję. Można z nim pogadać o poważniejszych sprawach, a także dowiedzieć się wielu ciekawostek polityczno-społecznych z okolic Gangesu. Był on gospodarzem kolejnej imprezy, na której z niezłym skutkiem usiłowano nauczyć mnie kolejnego fragmentu podstaw indonezyjskiego.

Zaliczyłem też gorączkę sobotniej nocy na Malioboro – głównej ulicy Dżogdży. Wieczorem zebrała się tam masa studentów z wszystkich lokalnych uczelni (a tych dużych jest tu co najmniej dziesięć!), ale chyba głównie z ISI. Jeden z zamkniętych sklepów posłużył za źródło prądu i zaczął się uliczny koncert. Płynna była granica pomiędzy publicznością a wykonawcami – ci ostatni zmieniali się wciąż i niestety nie wszyscy umieli grać. W końcu jednak na scenie zagrzała miejsca kapela bluesowo-rocknrollowa, i zaczęła się normalna impreza. Właśnie, normalna!... Zaraz zaraz, przecież oni bardzo przypominają polskich punków z pierwszego dnia wiosny na Agrykoli – też bawią się przy nie dorównującej oryginałowi kopii amerykańskiej muzy, i też mają w dupie komerchę. Zauważyłem dużo bezkompromisowości w nastawieniu indonezyjskich studentów kierunków artystycznych. Wydają się nie myśleć o wykorzystaniu swoich umiejętności w pracy zawodowej, a nawet gardzić nim – myślę, że może to być spowodowane dużym bezrobociem a więc i konkurencją.

Na Malioboro spotkałem też pierwszą (oprócz Molki) osobę, którą znałem wcześniej. Jest to Czeszka Sonia, która w zeszłym roku jako pracowniczka ambasady Indonezji w Czechach opiekowała się WGG podczas naszych koncertów i innych rozpust w Pradze. Otóż studiuje ona język jawajski (!), jest mocno osadzona w tematyce indonezyjskiej i wydaje się dobrze wiedzieć czego chce. No i zawstydza mnie jeśli chodzi o angielski :)

Dzięki motorkowi (jest to honda z 1965 roku!) wypuściliśmy się z Alem również poza Dżogdżę. Pojechaliśmy zobaczyć słynną buddyjską świątynię Borobudur – obaj pierwszy raz w życiu. Dobrze wiedziałem, jak wygląda – widziałem już dziesiątki zdjęć – więc nie zrobiła na mnie piorunującego wrażenia. Chyba bardziej oczarowany był Al, który ciągle powtarzał słowo „inspirasi”. Mnie natomiast zachwycił widok z jej szczytu – góry pokryte wszelkim, bardzo różnorodnym, tropikalnym listowiem, intensywnie zielonym, jak nic co widziałem wcześniej.

Dzieje się tyle, że nie mam czasu pisać. Wszystko to, o czym powyżej, działo się w zeszłym tygodniu. Nie zdążę już dziś napisać o kolejnym aspekcie „Yogya experience”, czyli poszukiwaniu pracy. Tak, szukałem pracy, i przy tej okazji szczęka opadała mi na każdym kroku – zaskoczenia jak najbardziej pozytywne. O tym będzie więc w następnym odcinku, podobnie jak o Bali, na którym jestem od poniedziałku.

Trzymajcie się!
J.
Ubud, Bali, 08-02-2007, 21:31

28 stycznia 2007

Początki

Na początek garść sprostowań. Indonezja wcale nie jest taka straszna jak w Waszych opowieściach! Miało być potwornie gorąco i wilgotno nie do wytrzymania. Jest fantastyczna, słoneczna pogoda, z rzadka przerywana niedługim acz ulewnym deszczem. Miało być pełno robaków, komarów, insektów, a jaszczurki miały spadać z sufitu do talerza z zupą. Na razie przez pięć dni ugryzły mnie trzy komary, a widok jaszczurki jest wydarzeniem. Wszystko miało się lepić i gnić od wilgoci i brudu, a miasta miały cuchnąć. A tu całkiem czysto, ubrania wysychają bez problemu, a smród jest wyjątkiem. Mieli mnie wreszcie oszukać, okraść, wykorzystać i zabić w Dżakarcie, a jakoś wyjechałem z niej cały.

Z podróży lotniczej warte odnotowania było lotnisko w Dubaju – swoista brama orientu. Pod sztucznymi palmami i kapiącymi złotem sklepami koczowała połowa Azji i jedna czwarta Afryki, w dziesiątkach różnych strojów i konfiguracjach. Czasem jeden typ stroju koncentrował się przy konkretnej bramce – rzut oka na wyświetlacz wyjaśniał pochodzenie tłoczących się.
Dżakarta przywitała mnie serdecznie plakatami z napisem „Death penalty for drug traffickers”, już w rękawie od samolotu. Miłym akcentem było też pojawienie się mojego plecaka na taśmie – nie wszyscy doznają tu tej przyjemności.
Po wyjściu z zamkniętej strefy od razu chciał mi pomóc tłum wołający „taxi” i „hotel”, ale sprytny a oszczędny Jacu nie dał się zwieść i zaczął rozkminiać wszystko na własną rękę. Szybko porzuciłem próby znalezienia wieczornego samolotu do Solo i pojechałem autobusem na Dżakartę Centralną (Gambir) w celu wybadania rozkładu pociągów. Tu już nikt nie mówił po angielsku, więc do boju ruszył mój brawurowy indonezyjski (nauczony głównie z rozmówek na odcinku Singapur-Dżakarta), wspomagany intensywnie mową ciała. Dowiedziałem się mniej więcej o te pociągi i wyruszyłem na poszukiwanie słynnej Jalan Jaksa – ulicy pełnej hosteli, barów, a taże pewnych innych przybytków związanych z powyższymi tematycznie.
Na szczęście tu znów rozumieli angielski, więc bez problemów znalazłem nocleg w dziurze pt. „Hostel Kresna”. Było tam ciemno, brudno i drogo (ok. 13 zł), ale na jedną noc spokojnie wystarczyło. Potem obiad w restauracji, w której spotkałem kolesia twierdzącego, że jest z Solo, zna Dennissee i Tomka, ma 40 lat i występuje jako drag queen.
Wcześnie rano udałem się na dworzec Pasar Senen przy pomocy bajaja, czyli połączenia rykszy i skutera. Przy tej okazji targowałem się zawzięcie a skutecznie w języku miejscowym. O 6:20 ruszyłem do Yogyakarty pociągiem klasy „bisnis”, czyli takim, w którym non-stop korytarzem ciągnie się sznur sprzedawców dóbr wszelakich. Liczyłem na widoki za oknem, i owszem, zobaczyłem dużo. Zaraz za dworcem zaczął się sznur slumsów, jakimi pogardziliby nawet słowaccy Cyganie. „Domostwa” wciskały się między tory a mur oddzielający je od reszty miasta, tak, że pociąg niemal zawadzał o nogi śpiących jeszcze, najbiedniejszych mieszkańców czwartej co do wielkości metropolii na świecie. Potem stopniowo odsłaniała się wiejska Jawa – pola ryżowe, rolnicy w stożkowych kapeluszach, od czasu do czasu wulkan na horyzoncie. Dużo ludzi i duży bałagan, ale już nie przytłaczające jak stołeczne slumsy.
Chcąc nie chcąc, ze względu na fatalne samopoczucie, przespałem większość trasy i po ośmiu godzinach dotarłem do słynnej, wielkiej, mitycznej, boskiej, tajemniczej, legendarnej Dżogdży, w której nazwę na stacji wpatrywałem się z niedowierzaniem, a ona we mnie: „No i co? I w końcu tu jesteś, niedowiarku! Myślałeś że oszukasz przeznaczenie, a tu wytaczasz się właśnie z wagonu z plecakiem większym niż Statystyczny Indonezyjczyk, bezbronny i zdany na mnie...”. Na szczęście Dżogdża okazała się łaskawa, bo podesłała mi wnet jednego ze swych poddanych, który był sympatyczny i wygadany po angielsku, pomógł mi kupić bilet do Solo i poczekał ze mną na przyjazd kolejnego pociągu.
W Solo razem z Molką zza węgła nadszedł kres survivalu – od tej pory obecność tłumaczki, przewodniczki i organizatorki bardzo ułatwia życie, ale też niestety trochę rozleniwia.

Indonezja bardzo się różni od wszystkich innych krajów, w których dotychczas byłem, ale mimo to wiele zjawisk jest dla mnie oczywistych – dzięki licznym opowieściom, jakimi raczyli mnie przyjaciele z WGG, czy też zdjęciom. A więc to jasne, że je się prawie za darmo dania z wózków-warungów, siedząc na dywanie rozłożonym przez ich właścicieli na chodniku. Wiadomo, że benzynę kupuje się w słoikach z półek ustawionych przy drodze. Że nie ma co liczyć na ciepłą wodę pod prysznicem. Że cena zależy tylko od humoru sprzedającego, kupującego, koloru skóry obydwóch i stopnia zainteresowania transakcją. Że artyści noszą tipsy. Że wszyscy gapią się na mnie niczym Polacy na Murzyna. Że przez całą dobę jest ciepło, co znacznie ułatwia ludziom życie i eliminuje masę problemów.
Nie cierpiąc więc prawie na szok kulturowy, i nadrabiając tolerancją, nastawiłem się póki co na tryb obserwacyjny i podoba mi się wszystko co widzę. Sen na Jawie, boję się obudzić!
Trochę faktów. Mieszkam w domu, w którym oprócz pokoi zagranicznych studentów znajduje się warsztat wykańczania instrumentów gamelanowych. Jest także osobny pokój dla duchów, którym gospodarz składa ofiary z kwiatów. Warunki bardzo dobre – czysto, przestronnie, i zawsze jakiś inny element gamelanu malują na dole. Niedaleko są świetne kampusy uniwersyteckie – spore budynki o spójnej architekturze (obie te cechy są tu ogólnie wyjątkiem), między drzewami.
W mieście, oprócz ulic i warungów, zwiedziłem kraton (pałac sułtana), byłem też na bazarze (który przewyższa czystością połowę polskich). Odwiedziłem Grand Mall, czyli zwyczajne nowoczesne centrum handlowe – tutaj bardzo kontrastuje ono z otoczeniem i jest podstawowym miejscem randek. Byłem w górach, czyli zboczach wulkanicznych, tyle że lało akurat wtedy, kiedy byliśmy u celu. Spędziłem dwie godziny ze strażnikiem jednego z budynków uniwersytetu siedząc na schodkach i próbując porozmawiać z nim po indonezyjsku. Było bardzo wesoło (bardziej jemu niż mnie :-), i sporo się nauczyłem. Ludzie uśmiechają się tu powszechnie, niczym w Ameryce.
Ale przede wszystkim zaliczyłem już dwie standardowe imprezy z gamelanem – jedną z tańcami, drugą z wayang kulit. Odbywały się w ogromnych, bogato zdobionych pendopo, na obie przyszły tłumy Jawajczyków. I muszę przyznać, że pochyliłem czoło przed kulturą, z którą miałem sporo wspólnego przez tak długi czas, ale nie miałem pojęcia jaką naprawdę ma siłę, jaka jest ciekawa w swoim oryginalnym wydaniu. Gamelan, jak się okazuje, jest muzyką ilustracyjną – odpowiednikiem filmowej czy operowej. Ścisłe formy, zamknięte numery, które nieźle znam, są tylko elementami ogólnego tła dźwiękowego, które pełne jest krótkich, przerywanych motywów, nieoczekiwanych zwrotów, pojedynczych dźwięków wtrąconych akurat tam, gdzie trzeba. Poza tym jeszcze większe bogactwo instrumentów, mistrzostwo bębniarzy, i perfekcyjne wykonanie ze świetnym feelingiem dopełniły mojego oczarowania. Tak więc odwołuję moje liczne twierdzenia o rzekomej uniwersalnej nijakości i mętności gamelanu. Zapewniam, że w oryginalnym kontekście – pendopo, publiczność, połączenie z tańcem albo teatrem – gamelan SIEPIE I ŻRE nie gorzej od prawdziwego jamajskiego ska, indyjskich rag albo amerykańskiego hip-hopu!
Z drugiej strony jestem pełen uznania dla wszystkich instruktorów WGG, którzy z dużą cierpliwością wpajali nam, że tu kenong ma być przesunięty, a tam saron ma być głośniej. Muszę przyznać, że efekt warszawskich wysiłków jest na poziomie struktur bardzo bliski oryginałowi, a doświadczenie pomogło mi od razu pojąć wiele z tego, co działo się na scenie.
Z Molką układa mi się póki co bezstresowo – ja znajduję się w stanie hipnozy wszystkim wokoło, więc plan dnia jest mi właściwie obojętny – i tak wszystko widzę, słyszę albo smakuję pierwszy raz. A i ona chyba jest zadowolona, że może trochę ze starym ziomem w egzotycznym polskim języku pogadać.
Gorzej ze zdrowiem. Najgorsze jest przeziębienie, które przywiozłem jeszcze z Polski. Spowodowało fatalny ból uszu podczas pięciu lądowań i potem jeszcze przez dwa dni, a w dodatku ciągle nie chce do końca ustąpić. Prócz tego bolą mnie ósemki, które nie wiedzieć czemu właśnie teraz znów zaczęły się rozpychać. A dziś rano zaliczyłem pierwszy strajk żołądka. Welcome to Indonesia, so they say...
Pełen optymizmu pozdrawiam serdecznie!
J.
Solo, 28-01-2007, 19:09

Raz raz raz trzrzy zdrrrrowaśśś zdrrrowaśśś, orajt!

Skoro mikrofon działa: miło mi powitać Cię na blogu. Założyłem go tylko i wyłącznie po to, żeby skrobnąć coś od czasu do czasu na temat niesamowitego kraju po którym obecnie stąpam. Zapraszam za niedługo na pierwszy odcinek pt. "Jak przeżyć samotnie w kraju trzeciego świata nie bedąc w nim nigdy wcześniej ani nie znając języka".