28 stycznia 2007

Początki

Na początek garść sprostowań. Indonezja wcale nie jest taka straszna jak w Waszych opowieściach! Miało być potwornie gorąco i wilgotno nie do wytrzymania. Jest fantastyczna, słoneczna pogoda, z rzadka przerywana niedługim acz ulewnym deszczem. Miało być pełno robaków, komarów, insektów, a jaszczurki miały spadać z sufitu do talerza z zupą. Na razie przez pięć dni ugryzły mnie trzy komary, a widok jaszczurki jest wydarzeniem. Wszystko miało się lepić i gnić od wilgoci i brudu, a miasta miały cuchnąć. A tu całkiem czysto, ubrania wysychają bez problemu, a smród jest wyjątkiem. Mieli mnie wreszcie oszukać, okraść, wykorzystać i zabić w Dżakarcie, a jakoś wyjechałem z niej cały.

Z podróży lotniczej warte odnotowania było lotnisko w Dubaju – swoista brama orientu. Pod sztucznymi palmami i kapiącymi złotem sklepami koczowała połowa Azji i jedna czwarta Afryki, w dziesiątkach różnych strojów i konfiguracjach. Czasem jeden typ stroju koncentrował się przy konkretnej bramce – rzut oka na wyświetlacz wyjaśniał pochodzenie tłoczących się.
Dżakarta przywitała mnie serdecznie plakatami z napisem „Death penalty for drug traffickers”, już w rękawie od samolotu. Miłym akcentem było też pojawienie się mojego plecaka na taśmie – nie wszyscy doznają tu tej przyjemności.
Po wyjściu z zamkniętej strefy od razu chciał mi pomóc tłum wołający „taxi” i „hotel”, ale sprytny a oszczędny Jacu nie dał się zwieść i zaczął rozkminiać wszystko na własną rękę. Szybko porzuciłem próby znalezienia wieczornego samolotu do Solo i pojechałem autobusem na Dżakartę Centralną (Gambir) w celu wybadania rozkładu pociągów. Tu już nikt nie mówił po angielsku, więc do boju ruszył mój brawurowy indonezyjski (nauczony głównie z rozmówek na odcinku Singapur-Dżakarta), wspomagany intensywnie mową ciała. Dowiedziałem się mniej więcej o te pociągi i wyruszyłem na poszukiwanie słynnej Jalan Jaksa – ulicy pełnej hosteli, barów, a taże pewnych innych przybytków związanych z powyższymi tematycznie.
Na szczęście tu znów rozumieli angielski, więc bez problemów znalazłem nocleg w dziurze pt. „Hostel Kresna”. Było tam ciemno, brudno i drogo (ok. 13 zł), ale na jedną noc spokojnie wystarczyło. Potem obiad w restauracji, w której spotkałem kolesia twierdzącego, że jest z Solo, zna Dennissee i Tomka, ma 40 lat i występuje jako drag queen.
Wcześnie rano udałem się na dworzec Pasar Senen przy pomocy bajaja, czyli połączenia rykszy i skutera. Przy tej okazji targowałem się zawzięcie a skutecznie w języku miejscowym. O 6:20 ruszyłem do Yogyakarty pociągiem klasy „bisnis”, czyli takim, w którym non-stop korytarzem ciągnie się sznur sprzedawców dóbr wszelakich. Liczyłem na widoki za oknem, i owszem, zobaczyłem dużo. Zaraz za dworcem zaczął się sznur slumsów, jakimi pogardziliby nawet słowaccy Cyganie. „Domostwa” wciskały się między tory a mur oddzielający je od reszty miasta, tak, że pociąg niemal zawadzał o nogi śpiących jeszcze, najbiedniejszych mieszkańców czwartej co do wielkości metropolii na świecie. Potem stopniowo odsłaniała się wiejska Jawa – pola ryżowe, rolnicy w stożkowych kapeluszach, od czasu do czasu wulkan na horyzoncie. Dużo ludzi i duży bałagan, ale już nie przytłaczające jak stołeczne slumsy.
Chcąc nie chcąc, ze względu na fatalne samopoczucie, przespałem większość trasy i po ośmiu godzinach dotarłem do słynnej, wielkiej, mitycznej, boskiej, tajemniczej, legendarnej Dżogdży, w której nazwę na stacji wpatrywałem się z niedowierzaniem, a ona we mnie: „No i co? I w końcu tu jesteś, niedowiarku! Myślałeś że oszukasz przeznaczenie, a tu wytaczasz się właśnie z wagonu z plecakiem większym niż Statystyczny Indonezyjczyk, bezbronny i zdany na mnie...”. Na szczęście Dżogdża okazała się łaskawa, bo podesłała mi wnet jednego ze swych poddanych, który był sympatyczny i wygadany po angielsku, pomógł mi kupić bilet do Solo i poczekał ze mną na przyjazd kolejnego pociągu.
W Solo razem z Molką zza węgła nadszedł kres survivalu – od tej pory obecność tłumaczki, przewodniczki i organizatorki bardzo ułatwia życie, ale też niestety trochę rozleniwia.

Indonezja bardzo się różni od wszystkich innych krajów, w których dotychczas byłem, ale mimo to wiele zjawisk jest dla mnie oczywistych – dzięki licznym opowieściom, jakimi raczyli mnie przyjaciele z WGG, czy też zdjęciom. A więc to jasne, że je się prawie za darmo dania z wózków-warungów, siedząc na dywanie rozłożonym przez ich właścicieli na chodniku. Wiadomo, że benzynę kupuje się w słoikach z półek ustawionych przy drodze. Że nie ma co liczyć na ciepłą wodę pod prysznicem. Że cena zależy tylko od humoru sprzedającego, kupującego, koloru skóry obydwóch i stopnia zainteresowania transakcją. Że artyści noszą tipsy. Że wszyscy gapią się na mnie niczym Polacy na Murzyna. Że przez całą dobę jest ciepło, co znacznie ułatwia ludziom życie i eliminuje masę problemów.
Nie cierpiąc więc prawie na szok kulturowy, i nadrabiając tolerancją, nastawiłem się póki co na tryb obserwacyjny i podoba mi się wszystko co widzę. Sen na Jawie, boję się obudzić!
Trochę faktów. Mieszkam w domu, w którym oprócz pokoi zagranicznych studentów znajduje się warsztat wykańczania instrumentów gamelanowych. Jest także osobny pokój dla duchów, którym gospodarz składa ofiary z kwiatów. Warunki bardzo dobre – czysto, przestronnie, i zawsze jakiś inny element gamelanu malują na dole. Niedaleko są świetne kampusy uniwersyteckie – spore budynki o spójnej architekturze (obie te cechy są tu ogólnie wyjątkiem), między drzewami.
W mieście, oprócz ulic i warungów, zwiedziłem kraton (pałac sułtana), byłem też na bazarze (który przewyższa czystością połowę polskich). Odwiedziłem Grand Mall, czyli zwyczajne nowoczesne centrum handlowe – tutaj bardzo kontrastuje ono z otoczeniem i jest podstawowym miejscem randek. Byłem w górach, czyli zboczach wulkanicznych, tyle że lało akurat wtedy, kiedy byliśmy u celu. Spędziłem dwie godziny ze strażnikiem jednego z budynków uniwersytetu siedząc na schodkach i próbując porozmawiać z nim po indonezyjsku. Było bardzo wesoło (bardziej jemu niż mnie :-), i sporo się nauczyłem. Ludzie uśmiechają się tu powszechnie, niczym w Ameryce.
Ale przede wszystkim zaliczyłem już dwie standardowe imprezy z gamelanem – jedną z tańcami, drugą z wayang kulit. Odbywały się w ogromnych, bogato zdobionych pendopo, na obie przyszły tłumy Jawajczyków. I muszę przyznać, że pochyliłem czoło przed kulturą, z którą miałem sporo wspólnego przez tak długi czas, ale nie miałem pojęcia jaką naprawdę ma siłę, jaka jest ciekawa w swoim oryginalnym wydaniu. Gamelan, jak się okazuje, jest muzyką ilustracyjną – odpowiednikiem filmowej czy operowej. Ścisłe formy, zamknięte numery, które nieźle znam, są tylko elementami ogólnego tła dźwiękowego, które pełne jest krótkich, przerywanych motywów, nieoczekiwanych zwrotów, pojedynczych dźwięków wtrąconych akurat tam, gdzie trzeba. Poza tym jeszcze większe bogactwo instrumentów, mistrzostwo bębniarzy, i perfekcyjne wykonanie ze świetnym feelingiem dopełniły mojego oczarowania. Tak więc odwołuję moje liczne twierdzenia o rzekomej uniwersalnej nijakości i mętności gamelanu. Zapewniam, że w oryginalnym kontekście – pendopo, publiczność, połączenie z tańcem albo teatrem – gamelan SIEPIE I ŻRE nie gorzej od prawdziwego jamajskiego ska, indyjskich rag albo amerykańskiego hip-hopu!
Z drugiej strony jestem pełen uznania dla wszystkich instruktorów WGG, którzy z dużą cierpliwością wpajali nam, że tu kenong ma być przesunięty, a tam saron ma być głośniej. Muszę przyznać, że efekt warszawskich wysiłków jest na poziomie struktur bardzo bliski oryginałowi, a doświadczenie pomogło mi od razu pojąć wiele z tego, co działo się na scenie.
Z Molką układa mi się póki co bezstresowo – ja znajduję się w stanie hipnozy wszystkim wokoło, więc plan dnia jest mi właściwie obojętny – i tak wszystko widzę, słyszę albo smakuję pierwszy raz. A i ona chyba jest zadowolona, że może trochę ze starym ziomem w egzotycznym polskim języku pogadać.
Gorzej ze zdrowiem. Najgorsze jest przeziębienie, które przywiozłem jeszcze z Polski. Spowodowało fatalny ból uszu podczas pięciu lądowań i potem jeszcze przez dwa dni, a w dodatku ciągle nie chce do końca ustąpić. Prócz tego bolą mnie ósemki, które nie wiedzieć czemu właśnie teraz znów zaczęły się rozpychać. A dziś rano zaliczyłem pierwszy strajk żołądka. Welcome to Indonesia, so they say...
Pełen optymizmu pozdrawiam serdecznie!
J.
Solo, 28-01-2007, 19:09

Raz raz raz trzrzy zdrrrrowaśśś zdrrrowaśśś, orajt!

Skoro mikrofon działa: miło mi powitać Cię na blogu. Założyłem go tylko i wyłącznie po to, żeby skrobnąć coś od czasu do czasu na temat niesamowitego kraju po którym obecnie stąpam. Zapraszam za niedługo na pierwszy odcinek pt. "Jak przeżyć samotnie w kraju trzeciego świata nie bedąc w nim nigdy wcześniej ani nie znając języka".