22 lutego 2007

Praca

Nie mając żadnych ścisłych planów na przyszłość, za to sporo wolnego czasu, w pierwszych dniach lutego (czyli jeszcze przed podróżą na Bali i Lombok) postanowiłem poszukać pracy w Dżogdży. Wybór branży nie był trudny. Od dawna wiedziałem, że wielu białych studentów dorabia tu jako anglojęzyczni native speakerzy, niezależnie od tego z jakiego kraju pochodzą. To spore wyzwanie, ale rozmawiając z ludźmi już tutaj utwierdziłem się w przekonaniu, ze powinienem spróbować.

2 lutego poszedłem do centrum informacji turystycznej w Dżogdży, gdzie poprosiłem o naniesienie szkół językowych na plan miasta. Podążając za kropkami trafiłem do Kota Baru (Nowe Miasto), które okazało się szykowną dzielnicą willową, wyraźnie różniącą się od reszty miasta. Oprócz willi jest tam sporo prywatnych szkol i uczelni – chyba nieprzypadkowo sąsiadują one ze sobą, jako że studenci takich szkół przeważnie pochodzą z bogatych rodzin.

Pierwszą szkołą, do której wszedłem, była CILACS (Center of International Language and Culture Studies), współpracująca z UII (Universitas Islam Indonesia). Islam ma ogólnie duże znaczenie w tym regionie, więc „szkoła islamska” znaczy niewiele więcej niż „szkoła zwykła”. Pewnym wyróżnieniem jest fakt, że wszystkie kobiety pracujące tu noszą jilbaby (chusty zakrywające całą głowę i szyję oprócz twarzy), podczas gdy na ulicach jest to jakieś 70%. Tak więc wszedłem do tej szkoły, spytałem o pracę, i dowiedziałem się, że spadam im z nieba, bo właśnie „kończą im się bule (biali)”. Wiedzieli, że w moim kraju na co dzień nie mówi się po angielsku, ale zdawało się to w ogóle im nie przeszkadzać. Podobnie jak mój brak doświadczenia w nauczaniu czy turystyczna, nie pozwalająca na pracę, wiza (moje wynagrodzenie będzie widniało w papierach jako „koszty dojazdów”). Z żalem wręcz musiałem ich poinformować, że nie mogę zacząć od jutra, bo mam w planie wycieczkę.

Wszyscy byli tam uśmiechnięci, bardzo uprzejmi i pomocni. Oto przykład. Następnego dnia na dziesiątą rano byłem umówiony z Academic Managerem na rozmowę o szczegółach. Al zgodził się mnie podwieźć, ale o dziesiątej dopiero się obudził. Ok. 10:10 dostałem smsa z CILACS: „cześć Jacek, gdzie jesteś, czy nie masz aby problemów ze znalezieniem adresu?”. Stropiony odpowiedziałem, że bardzo przepraszam, ale jestem zdany na kolegę i jego motocykl, bede za pół godziny, i mam nadzieję, że nie spowoduję tym żadnych problemów. Na to Cici (jedna z pracownic) dzwoni do mnie, mówi że ależ wszystko w porządku, a jeśli mam problem z dojazdem, to oni chętnie wyślą po mnie kogoś na motorze! Słabo?

W ciągu dwóch dni odwiedziłem jeszcze cztery szkoły, przeważnie jednak nie było tam akurat osób odpowiedzialnych za rekrutację, więc musiałem zadowolić się wizytówkami. Do dziś w jednej z nich mi odmówili, jako że nie zatrudniają „native speakerów”. Z pozostałymi nie nawiązałem póki co bliższego kontaktu, bo po powrocie z wyprawy byłem w Dżogdży tylko przez dwa dni, no i pracuję już dla CILACS.

Pierwsza w historii lekcja prowadzona przez Jacka Szczepanka odbyła się przedwczoraj. Miałem czwórkę studentów z poziomu 3 (zaawansowanego), z którymi rozmawiałem o publicznych wystąpieniach. Ich angielski był naprawdę niezły, także czasem nawet nauczycielowi brakowało słów :) Ale poszło nienajgorzej. Będę miał też grupy o poziomach 1 i 2, z którymi nie będzie tak płynnie, ale za to bezpieczniej.

Teraz o kasie. Zarabiam w przeliczeniu 26 zł za półtoragodzinną lekcję. Na razie mam zaklepane 8 lekcji w tygodniu, a pewnie dostanę więcej. Przy tutejszych kosztach życia oznacza to, że pracując 12 godzin w tygodniu mogę się przyzwoicie utrzymać za mniej niz połowę pensji. Wniosek jest prosty – dla polskich studentów czy absolwentów perspektywy finansowe nawet w biednej Indonezji są o niebo lepsze niż w Polsce. Przecież wielu z nas/Was zna angielski podobnie albo lepiej ode mnie, a w Warszawie ledwo wiąże koniec z końcem...

Na zakończenie jeszcze jedna scenka z Kota Baru, ukazująca skrawek świata jawajskiej klasy średniej. Obok CILACS znajduje się jakaś szkoła biznesowa. Gdy przechodziłem tam pierwszy raz, moją uwagę zwróciło stojące przed nią nowiutkie bmw serii 6 na dżakarckich numerach, samo w sobie stanowiące bardzo niecodzienny widok. Gdy po jakimś czasie wracałem, przed szkoła stał tłumek studentów, którzy zahipnotyzowanym wzrokiem odprowadzali właściciela do jego bmw, po czym nie ruszyli się z miejsc jeszcze przez dobre dwie minuty po jego odjeździe. Spytałem stojącego obok kolesia w krawacie kim jest ten z bmw. Z tego co zrozumiałem, pół-bóg był prezesem jakiejś dobrze prosperującej firmy, który przyjechał do ich szkoły na wykład. Potem od słowa do słowa przyznałem się, że szukam pracy jako nauczyciel angielskiego, na co mój rozmówca zaproponował wymianę wizytówek i przyszły kontakt biznesowy. Niestety, nie miałem wizytówki, i w ogóle nie wyglądałem jak biznesmen (spodnie do połowy łydki, klapki, tiszert i bejsbolówka), ale dałem mu numer komórki. I faktycznie po jakimś czasie dostałem smsa z namiarem do właściciela jakiejś szkoły językowej. A ja tam tylko przechodziłem...

Teraz chwilowo siedzę, a raczej leżę w Solo, bo znów dopadły mnie monstrualne gorączki, ale na dniach przeprowadzam się na stałe do Dżogdży. Jestem w trakcie załatwiania mieszkania i środka transportu. Za sobą mam prawie dwutygodniowe wojaże po Bali i Lombok, o których postaram się jeszcze kiedyś napisać.

Pozdrawiam!
J.
Solo, 22-02-2007, 15:10

08 lutego 2007

Do Yogyakarty od wewnątrz

Cześć!

Kiedy już jako tako wyleczyłem się z wspomnianych wcześniej dolegliwości zdrowotnych, wybrałem się wreszcie do Yogyakarty, oddalonej od Solo o godzinę pociągiem. Nie jest więc trudno znaleźć się tam i zwiedzić najważniejsze rzeczy (pod warunkiem, że zdąży się przed 13-14, kiedy to zamykają muzea, pałace, itp.). Mnie jednak udało się wejść do Dżogdży od razu od wewnątrz, a wszystko dzięki Marcie i „jej duszy, która wciąż tam jest” – według słów jednego z jej znajomych. Listę kontaktów, którą od niej dostałem, otwierał Al, któremu miałem za zadanie dosatrczyć prezent od Marty – butelkę Żubrówki.

Al studiuję muzykę współczesną, wygląda jak Bob Marley, posługuje się łamanym angielskim, i jest po prostu zajebistym kumplem. Ma też motor, wolny czas, i całą masę znajomych, więc otwiera przede mną wiele drzwi, za którymi stoją kolejni fantastyczni ludzie. W dodatku zapewnił mi kilka razy nocleg w swoim kosie (coś pomiędzy akademikiem i stancją), co było właściwie niezbędne do uczestniczenia w tych wszystkich imprezach, kończących się przeważnie w środku nocy.

Pierwszą przygodą po przyjeździe do Dżogdży była jazda motorem Ala, który przyjechał po mnie na stację. Na razie jeździłem tylko jako pasażer, ale nawet tego nigdy wcześniej nie robiłem! Nietrudno więc wyobrazić sobie najpierw lekkie przerażenie, a potem zajawkę, towarzyszące moim licznym od razu podróżom. Indonezja ma to wspólnego z Ameryką, że w zasadzie nie ma tu pieszych na ulicach. Tyle że zamiast pick-up truckami, tutaj wszyscy jeżdżą motorami. Miasta zbudowane są właśnie pod ich kątem, jest to najefektywniejszy środek transportu. Dlatego samo poruszanie się nim po Dżogdży było dla mnie nową jakością, w porównianiu z nieregularną, prawie nieoznakowaną, i nie wszędzie docierającą komunikacją miejską znaną z Solo.

Pierwszym punktem programu była wizyta na legendarnym dla mnie kampusie ISI (Indonezyjski Instytut Sztuki), w którym uczy się Al, a także uczyli się wszyscy instruktorzy Warsaw Gamelan Group. Niesamowite, przygnębiające wrażenie zrobił na mnie spory budynek rektoratu zniszczony podczas zeszłorocznego trzęsienia ziemi – osunięty o dobre pół piętra, przechylony na bok, z rozwalonymi oknami i popękanymi ścianami. W podobnym stanie jest też studio nagrań na wydziale gamelanu. Na szczęście wciąż trwają prace remontowe i życie toczy się tu w miarę normalnie. Podobnie jak we wioskach otaczających kampus, w których wciąż jest sporo ruin, ale i nowych domów.

Teraz trochę o imprezach, na które zabrał mnie Al. Byliśmy na pokazie filmu dokumentalnego o dżogdżańskim alternatywnym malarzu i grafiku, Bob Sicku. Oprócz sztuki zajmuje się on punkrockiem, i jest tak bezkompromisowy, że tatuaże i wkłute żelastwo pokrywają każdy skrawek jego ciała. Po filmie miała miejsce dyskusja z reżyserem, tyle że niestety wciąż nie władam językiem, w którym była prowadzona. Ale to nic – i tak zapytali mnie co o tym myślę, jako nowy biały, i w ogóle ktoś z zewnątrz. W ogóle byli tam najświatlejsi Indonezyjczycy, jakich dotychczas spotkałem. Dostałem zaproszenie na kolejne pokazy i ogólnie dyskusje o ważnych sprawach tego świata. Właśnie po to do cholery tu przyjechałem! Poznałem tam też bardzo sympatyczną Marie – studentkę z Niemiec i najlepszą przyjaciółkę Terezy z WGG.

Barwną postacią jest Gazi – rządowy fotograf z Bangladeszu, który przyjechał tu studiować telewizję. Można z nim pogadać o poważniejszych sprawach, a także dowiedzieć się wielu ciekawostek polityczno-społecznych z okolic Gangesu. Był on gospodarzem kolejnej imprezy, na której z niezłym skutkiem usiłowano nauczyć mnie kolejnego fragmentu podstaw indonezyjskiego.

Zaliczyłem też gorączkę sobotniej nocy na Malioboro – głównej ulicy Dżogdży. Wieczorem zebrała się tam masa studentów z wszystkich lokalnych uczelni (a tych dużych jest tu co najmniej dziesięć!), ale chyba głównie z ISI. Jeden z zamkniętych sklepów posłużył za źródło prądu i zaczął się uliczny koncert. Płynna była granica pomiędzy publicznością a wykonawcami – ci ostatni zmieniali się wciąż i niestety nie wszyscy umieli grać. W końcu jednak na scenie zagrzała miejsca kapela bluesowo-rocknrollowa, i zaczęła się normalna impreza. Właśnie, normalna!... Zaraz zaraz, przecież oni bardzo przypominają polskich punków z pierwszego dnia wiosny na Agrykoli – też bawią się przy nie dorównującej oryginałowi kopii amerykańskiej muzy, i też mają w dupie komerchę. Zauważyłem dużo bezkompromisowości w nastawieniu indonezyjskich studentów kierunków artystycznych. Wydają się nie myśleć o wykorzystaniu swoich umiejętności w pracy zawodowej, a nawet gardzić nim – myślę, że może to być spowodowane dużym bezrobociem a więc i konkurencją.

Na Malioboro spotkałem też pierwszą (oprócz Molki) osobę, którą znałem wcześniej. Jest to Czeszka Sonia, która w zeszłym roku jako pracowniczka ambasady Indonezji w Czechach opiekowała się WGG podczas naszych koncertów i innych rozpust w Pradze. Otóż studiuje ona język jawajski (!), jest mocno osadzona w tematyce indonezyjskiej i wydaje się dobrze wiedzieć czego chce. No i zawstydza mnie jeśli chodzi o angielski :)

Dzięki motorkowi (jest to honda z 1965 roku!) wypuściliśmy się z Alem również poza Dżogdżę. Pojechaliśmy zobaczyć słynną buddyjską świątynię Borobudur – obaj pierwszy raz w życiu. Dobrze wiedziałem, jak wygląda – widziałem już dziesiątki zdjęć – więc nie zrobiła na mnie piorunującego wrażenia. Chyba bardziej oczarowany był Al, który ciągle powtarzał słowo „inspirasi”. Mnie natomiast zachwycił widok z jej szczytu – góry pokryte wszelkim, bardzo różnorodnym, tropikalnym listowiem, intensywnie zielonym, jak nic co widziałem wcześniej.

Dzieje się tyle, że nie mam czasu pisać. Wszystko to, o czym powyżej, działo się w zeszłym tygodniu. Nie zdążę już dziś napisać o kolejnym aspekcie „Yogya experience”, czyli poszukiwaniu pracy. Tak, szukałem pracy, i przy tej okazji szczęka opadała mi na każdym kroku – zaskoczenia jak najbardziej pozytywne. O tym będzie więc w następnym odcinku, podobnie jak o Bali, na którym jestem od poniedziałku.

Trzymajcie się!
J.
Ubud, Bali, 08-02-2007, 21:31