11 kwietnia 2007

Święta

W Indonezji też jest Wielkanoc – a myślałem, że nie ma. Piątek był oficjalnie dniem wolnym od pracy, z czego nie omieszkałem skorzystać.

Wczesnym popołudniem wsiedliśmy z Candrą (jeden z moich trzech najlepszych kumpli – student socjologii i znajomy wielu) oraz Gazim (kolejny z tych trzech – fotograf bangladeskiego PAPu i ciekawski zwiedzacz) do autobusu kierującego się do Magelang – oddalonego o ok. 50 km od Jogjakarty miasteczka otoczonego trzema wulkanami (na czele z nieustannie zionącym Merapi). Tam przesiedliśmy się na mniejszy, początkowo potwornie zatłoczony, autobus do małej górskiej wioski Wekas. Celem był Merbabu – wulkan wygasły, ale za to wyższy od Merapi.

Po zjedzeniu porządnego obiadu (dla mnie 2x soto ayam) i zaopatrzeniu się w kilka porcji ryżu przed 19 ruszamy w górę. Humory nam dopisują. Dla mnie jest to początek drugiej w życiu wspinaczki na wulkan (pierwszym był prawie dwa razy niższy Gunung Batur na Bali, w połowie lutego). Dla wprawionego Candry – kolejne już wejście na Merbabu i okazja do poznania innych turystów, którzy przyjeżdżają tam głównie z Jogjy. Dla Gaziego natomiast – w ogóle pierwsza w życiu wycieczka na jakąkolwiek górę, bo Bangladesz jest ponoć zupełnie płaski. Na przemian więc strasząc i pocieszając podekscytowanego żółtodzioba dochodzimy do „base camp” – schroniska w ostatniej wiosce po drodze, połączonego z małym sklepem z ekwipunkiem oraz książką rejestracyjną dla wybierających się wyżej. Oprócz stuprocentowo jawajskich starszych gospodarzy spotkaliśmy tam ok. ośmioosobową ekipę z jednej z licznych jogjańskich NGOs, do której po krótkiej rozmowie zdecydowaliśmy się dołączyć.

Dzień wcześniej rozmawiałem z pochodzącym z Magelang sąsiadem Ala, który twierdził, że wejście z Wekas na szczyt zajmuje 4 godziny. Pierwotny plan był taki, żeby przespać się w base camp i standardowo wycelować we wschód słońca, wyruszając ok. 2 w nocy. Okazało się jednak, że spotkana właśnie ekipa przewiduje na wejście ok. 8 godzin, więc błyskając latarkami wyruszamy już o 21. Nie było to miłe zaskoczenie: nie dość, że czekała nas dwa razy dłuższa wspinaczka, to rozmyła się perspektywa krótkiego choćby snu... Trudno, myślę, mamy dużo czasu, więc będzie okazja na drzemkę po drodze lub na szczycie.

Co najmniej dwóch z naszych towarzyszy twierdzi, że zna drogę, jednak dość szybko wybieramy niewłaściwy szlak. Gdy jeden z chłopaków na śliskim odcinku osuwa się o kilka metrów w dżunglę, przewodnicy decydują o powrocie na rozdroże – tracimy ok. godzinę, ale od tej pory droga jest już jasna. Z powodu ciężkiego ekwipunku na plecach kolegów z NGO zatrzymujemy się często, ale wspinaczka idzie sprawnie. Nie tracimy rezonu i cały czas żartujemy, choć z powodu narastającego zmęczenia coraz bardziej od rzeczy. Ok. 1 dochodzimy do „pos 1”: kawałka płaskiej przestrzeni i źródełka wody. Tu chłopcy zaczynają wyciągać zawartość swych plecaków: kubki, kuchenkę, zbiornik z gazem, śpiwory, jedzenie... Chętnie łykamy gorącą kawę, bo... no właśnie: zaczęło się robić zimno. Wkładam na siebie trzy tiszerty, bluzę i kurtkę, ale okazuje się, że przydałoby się więcej. Próbuję spać, ale niegłupi organizm wstrzymuje procedurę. W tej sytuacji najlepszym wyjściem jest ruszenie w dalszą drogę, z nadzieją na więcej ciepła po wschodzie słońca.

Wspinaczka wystarczająco rozgrzewa, ale droga staje się trudniejsza, tym bardziej, że oddaję swoją latarkę Gaziemu (mieliśmy dwie latarki na trzy osoby) – muszę się zadowolić pełnym księżycem i komórką. Teraz idziemy już w milczeniu. Przed 4 dochodzimy do przełęczy, czyli brzegu krateru. Tu znów postój i coraz bardziej doskwierający chłód – zaczyna również wiać. Zjadamy przyniesiony z dołu ryż i trochę krakersów, i znów z miernym skutkiem próbujemy spać. Nasza ekipa z NGO postanawia rozbić tu obóz, więc ok. 4:30 ruszamy w górę z dwoma innymi chłopakami, którzy nas w międzyczasie dogonili.

Ok. 5 decydujemy się zatrzymać na kolejnym „posie” i poczekać tam na wschód słońca. Znów to samo: zimno, zimno!, piźźźźździ jak cholera!!! Oceniam, że było jakieś 6-8 stopni plus wiatr, bo przestała nawet wystarczać jedna para długich spodni.

Percepcję mam więc ograniczoną, nie na tyle jednak, żeby daleko w dole nie dostrzegać otaczających naszą górę, migoczących przydomowymi światełkami równin, a także niewyraźnie zaznaczających się konturów sąsiednich wulkanów. Ok. 5:30 zaczyna jaśnieć, w wyniku czego nikną światełka na równinach, pokazują się za to całe wioski, oraz zielone zbocza naszego wulkanu. Niestety, jest dużo mgły i chmur, więc nie na wszystkie kierunki widok jest równie dobry.

Nadchodzi pora modlitwy, o czym, z czterech muzułmanów, którzy mi towarzyszą, pamięta tylko Gazi. Jest zachwycony: stąd jest sporo bliżej do Allacha! W ogóle, jak na pierwszą górską wycieczkę oraz niezbyt wysportowaną figurę, Gazi spisuje się znakomicie: nie zostaje z tyłu, a także komentuje wszystko z takim przejęciem, jakie ja przeżywałem w górach wieeele lat temu...

Gdy decydujemy się ruszyć dalej, Gaziego ogarnia jednak strach: teraz wszystko już widać, a grań jest wąska i stroma. Wraca więc do obozu rozbitego przez ekipę z NGO na przełęczy, a na szczyt idzie oprócz mnie Candra i dwóch nowych kolegów. Zmęczenie i zimno wciąż potworne, ale docieramy w końcu do tabliczki „najwyższy szczyt, 3171 m n.p.m.” (większość źródeł podaje 3142 m – cóż, Indonezja...). Niestety, z powodu chmur nie widać pobliskiego Merapi. Tu śpimy wreszcie ok. pół godziny pod śpiworami kolegów. Mimo wszystko obudzony drgawkami budzę Candrę i ok. 6:50 zaczynamy schodzić. Idzie nam powoli, bo Candra zdecydował się zdobyć Merbabu w japonkach – nie wynikało to z braku doświadczenia, a raczej z jakichś idealistycznych powodów ekologicznych. W każdym razie schodzenie szło mu naprawdę trudno. Na szczęście słońce zaczęło już nieco przygrzewać, więc skończyliśmy wreszcie przeraźliwie marznąć. Zaczęliśmy za to głodować, więc z radością powitaliśmy kawał chleba zostawiony przez obozowiczów na przełęczy.

Gaziego znaleźliśmy po kilku godzinach marszu w „pos 2”, gdzie dotarł z ekipą z NGO, która rozstawiła już tam całe miasto (brakowało tylko telefonu satelitarnego). Wcisnęli nam kilka paczek ciastek (mnie też by się nie chciało tyle znosić), po czym pożegnaliśmy się.

Do wsi z szosą doszliśmy dopiero przed 17, na przemian stękając i znów żartując. Zasnąłem dopiero o 18 w autobusie Magelang-Jogja – ale tak, że dopiero któreś z kolei „Dziogdzia Dziogdzia Dziogdzia Dziogdziaoł!!!” zdołało przywrócić mi świadomość.

Ogólnie jestem zadowolony z wyprawy, choć przez kilka godzin na górze majaczyłem „chcę do domu” oraz wyobrażałem sobie niedawny, choć tak już daleki obraz cieplutkiej Jogjy. Cud, że się po tym nie przeziębiłem. Widoki były, owszem, lecz nie tak spektakularne jak te z Bali, bo w wielu kierunkach przymglone. Ale pobicie życiowego rekordu wysokości i długości wejścia, a także jeszcze lepsze zintegrowanie się w grupie trzech kumpli daje satysfakcję.

Interesująca okazała się też kultura indonezyjskich turystów górskich. „Nasza” ekipa nie była jedyną, która pakowała się na wulkan z dużą ilością sprzętu. Widząc ich, myślałem, że zamierzają tam spędzić kilka dni. Okazało się, że nie weszli nawet na sam szczyt; wrócili po kilkunastu zaledwie godzinach, również prawie bez snu. Gorąca kawa na górze jest rzeczą przyjemną, ale pomaga niewiele – poza tym łatwiej ją przynieść w termosie. W ich rozmowach, a także na vlepkach w „base camps” przewijało się kilka słów kluczowych: „NGO”, „environmental”, „adventure”, które są w Jogjy w pewnych kręgach na topie, i stanowią kolejny przykład wszechobecnego tu przerostu formy nad treścią i dbałości o status...

W sobotę wieczorem, po dotarciu do domu Candry ledwo żywy wsiadłem na motor, odwiozłem Gaziego i ruszyłem do centrum – do Malioboro Malla, w którym już trzy prawie godziny wcześniej byłem umówiony z bawiącą wyjątkowo w Jogjy Molką. Oczywiście już dawno stamtąd wybyła, w końcu znalazłem ją w którejś ze szpanerskich kafejek.

I tu zaczęły się... święta! Po drodze do domu dowiedzieliśmy się, że niedzielna msza w największym Jogjańskim kościele jest o 7 rano, i postanowiliśmy na nią pójść. Po czterech tym razem godzinach snu, a więc wciąż bardzo zmęczony, zaliczyłem liturgię po indonezyjsku. Potem pojechaliśmy na plac przed kratonem, gdzie w jednym z warungów dołożyliśmy do zwykłego śniadania (ryż i coś w rodzaju placków) po gęsim jajku pod hasłem wesołych świąt. I na tym koniec ceremonii – ale fajnie! Niedługo później odwiozłem Molkę na dworzec, wróciłem do domu i kamiennym snem zakończyłem ten wyjątkowo długi, świąteczny weekend.

Zdróweczko,
J.,
Yogyakarta, 11-04-2007, 18:25

03 kwietnia 2007

Znowu podróże

Nie wiem już kto powiedział, że kilka dni po przyjeździe do nowego kraju można napisać o nim książkę, po miesiącu artykuł, a po roku nic się nie da o nim powiedzieć...

Nie dość więc, że zwalę winę za swoje milczenie na nieszczęśnika, który wymyślił powyższy aforyzm, to jeszcze wykorzystam go do uzasadnienia wyboru nowego tematu. Spędziłem mianowicie ostatnio 6 dni w Malezji i 2 dni w Singapurze.

Impulsem dla tej wycieczki było rychłe wygaśnięcie 60-dniowej indonezyjskiej wizy. Najlepszym (i jedynym w pełni legalnym) sposobem otrzymania nowej jest opuszczenie kraju i ponowny wjazd. Postanowiłem nie myśleć długo i zobaczyć co słychać za granicą, bo nierzadko ma się po drodze do południowo-wschodniej Azji.

MALEZJA

Wybrałem bezpośredni lot z Solo w Jawie centralnej do Kuala Lumpur. Pierwsze wrażenia z Malezji są szokiem. Jeszcze z okna samolotu widać palmy rosnące w równych rzędach na ogromnych plantacjach, oraz pełnowymiarowe autostrady. Na lotnisku informacja o autobusach do miasta jest jasna i klarowna, z wołami podaną ceną. Centralny dworzec kolejowy w KL jest nowoczesną, wielopoziomową, czystą budowlą. Bilet na pociąg miejski (również nowoczesny, bezzałogowy) jest elektroniczny, przechodzi się przez bramkę, na wyświetlaczach podane są kierunki i czasy oczekiwania. W mieście pełno drapaczy chmur (z górującymi wieżami Petronas, jedyną rzeczą jaką wiedziałem o Malezji jeszcze rok temu), wszędzie samochody (motocykli jak na lekarstwo), ruch zorganizowany, są chodniki, całkiem czysto. Są to sprawy dla Europejczyka zupełnie normalne – ale po dwóch miesiącach spędzonych w Indonezji właśnie one robiły na mnie największe wrażenie!

Cechą KL, jaka od razu rzuca się w oczy, jest zróżnicowanie etniczne. Mijają mnie mniej więcej równe ilości Malajów (wyglądających tak jak Indonezyjczycy), Chińczyków i Hindusów, trochę mniej ale również sporo białych. Kolor skóry i kształt twarzy zdaje się nie mieć dla nikogo znaczenia, choć jeszcze niedawno rząd malezyjski starał się ze wszystkich sił zaprzeczyć temu stanowi rzeczy... Oprócz części biznesowej i, nazwijmy to, „reprezentacyjnej”, w skład centrum wchodzi Chinatown i Little India, które są właściwymi, żywymi ośrodkami miejskiego życia: z barami, restauracjami, bazarami, małymi sklepami.

Naprawdę ciekawych miejsc do zwiedzania jest niewiele: muzeum narodowe, ogrody botaniczne, coś w rodzaju placu Piłsudskiego, kawałek dżungli w środku miasta (yyy, komary!), po jednej ważnej świątyni muzułmańskiej, hinduistycznej i buddyjskiej. O wiele bardziej interesowały mnie spacery po „etnicznych” dzielnicach i przypatrywanie się miejskiej infrastrukturze.

80% ludzi w Malezji (a przynajmniej w jej bardziej cywilizowanych rejonach) włada niezłym angielskim, co jest spuścizną po Brytyjczykach, którzy zabrali się ze swoimi rządami tutaj dopiero w roku 1957. Było to dla mnie nie lada ułatwienie, jednak czasem trafiałem na reprezentanta pozostałych 20% i wtedy do boju ruszał mój koślawy indonezyjski, który jest jeszcze bardziej podobny do malajskiego (oficjalnego języka Malezji) niż czeski do słowackiego. Od jednego sprzedawcy szaszłyków dowiedziałem się więc, że mówię po malajsku, co było nie lada zaskoczeniem dla nas obu! W innych miejscach za to rozpoznawano mnie trafniej jako „orang Indonesia”, co łechtało mnie przyjemnie – bo skoro nawet w Malezji ludzie twierdzą, że mówię po indonezyjsku, to widocznie naprawdę tak jest...

Po dwóch dniach spędzonych w KL wybrałem się w góry Cameron Highlands, których reklamą jest fakt, że jest tam sporo chłodniej niż na wybrzeżu. Co prawda gorąc mi zupełnie nie przeszkadza, ale postanowiłem zobaczyć plantacje herbaty, szlaki w dżungli i poznać innych turystów.

Gdy wysiadłem z klimatyzowanego autobusu (brrr!!!) na przystanku w Tanah Rata, głównym kurorciku w okolicy, powitało mnie jak zwykle kilku... no właśnie: w Indonezji byłby to kartel naciągaczy. Moją pierwszą reakcją było więc: uciekać i wyczaić wszystko na własną rękę, bo inaczej dezinformacja i drenaż kieszeni gotowy. Lecz po chwili zreflektowałem się, że to jednak nie Indonezja, ludzie z reguły tu nie oszukują, i spróbuję z nimi pogadać. „Welcome to Cameron Highlands!” zawołał dziarsko jeden z nich, po czym opowiedział mi dokładnie i, co ważne, zgodnie z prawdą, co na mnie tu czeka. W dodatku przeprowadził mnie przez cały kurort i znalazł mi ostatni dostępny busik turystyczny, który jeszcze nie wyjechał na objazd okolicy. Sam bym tego z pewnością nie dokonał w 5 minut... Po żarłocznych tłumach naciągaczy z Bali taka sytuacja była bardzo pozytywnym zaskoczeniem.

A na pokładzie busika kogo znajduję? Keitha, Amerykanina poznanego dwa dni wcześniej w autobusie z lotniska do KL! Razem z nim oraz pewną Niemką z Australii włóczyliśmy się po okolicy do późnego wieczora, co było jednym z najfajniejszych punktów wyprawy. A potem... wziąłem pierwszy od dwóch miesięcy ciepły prysznic!

Następnego dnia poszedłem na kilkugodzinny spacer po górskiej dżungli, a potem poznałem w hostelu Francuza z Pirenejów, który mieszkał tam od miesiąca, codziennie wieczorem grał na saksofonie za żarcie i spanie, i twierdził, że nigdy wcześniej nie był dalej niż w Barcelonie... Bardzo sympatyczny koleś, ale ja niestety uznałem że chcę jeszcze tego wieczoru pojechać do Melaki, więc szybko się pożegnałem i wsiadłem w powrotny autobus do KL. Później bardzo żałowałem tego kroku, bo wieczór niepotrzebnie spędziłem w autobusie oraz znów włócząc się po chińskiej dzielnicy KL – jako że ostatnie autobusy do Melaki uciekły...

Melaka to miasto o strategicznej niegdyś lokalizacji i niesamowicie bogatej historii: przez wieki rządzili nim kolejno lokalni sułtani, Portugalczycy, Holendrzy, Brytyjczycy, Japończycy, i rząd Malezji – i wszyscy coś zostawili. Obecnie mieszkają tam Malajowie, Chińczycy, Hindusi, oraz specjalnie wyróżnione krzyżówki: Malajów z Chińczykami i Malajów z Hindusami. Tygiel jakich mało...

Zwiedziłem tam z 7 (małych) muzeów (co najmniej trzy naprawdę ciekawe), kilkanaście chińskich świątyń, i znów tradycyjnie włóczyłem się po ulicach. Tu poznałem Niemca z San Francisco, który codziennie pisał 5 zdań specjalnych relacji, żeby potem systematycznie i dokładnie zreferować wszystko wymagającym rodzicom. Dodam, że miał ponad trzydziestkę.

SINGAPUR

Po dwóch dniach wsiadłem w bezpośredni autobus do Singapuru. Już przejście graniczne stanowiło nie lada atrakcję: kilka kontroli, uzbrojona po zęby straż, i pełno plakatów o karze śmierci i chłosty za różne przewinienia. Przyznam, że miałem niezłego stracha – ponoć zdarza się, że szmuglerzy wrzucają do plecaków nieświadomych turystów paczki z narkotykami po Malezyjskiej stronie, a gdy straż graniczna je wykryje, nieszczęśników czeka niechybny stryczek w singapurskim więzieniu, i żadna ambasada ani Amnesty International nie jest w stanie tego odwrócić... Szczęśliwie bez problemów znalazłem się po drugiej stronie machiny i wsiadłem w lokalny autobus do centrum.

Singapur zrobił na mnie wrażenie potężne. Pomiędzy Malezją, Sumatrą i Jawą znajduje się oaza super-czystej przestrzeni, po której poruszają się wyłącznie nowe samochody, gdzie każda szkoła wygląda jak z Beverly Hills 90210, gdzie architektura i urbanistyka powala jakością, bogactwem i dobrym przeważnie smakiem... Uderzyła mnie j a s n o ś ć tego miasta – beżowe ulice i chodniki, białe budynki, mnóstwo soczystej, tropikalnej zieleni.

Pierwszy raz od października 2005 znalazłem się w kraju anglojęzycznym: dziwnie i przyjemnie było rozumieć wszystkie napisy. Pierwszy raz od 2005 znalazłem się w ścisłym lesie drapaczy chmur, który zakręcił mi w oku łezkę: One Cośtam Plaza, 18 Jakaśtam St – przypomniały się regularne wizyty w podobnych budynkach w miejscu położonym prawie dokładnie po drugiej stronie globu... Wjechałem za pozwoleniem ochrony lub bez na kilka drapaczy i pooglądałem finansową stolicę regionu bardziej całościowo.

Widziałem tu najbardziej zadbane z Chinatowns, które właściwie nie pełni roli chińskiej enklawy, raczej po prostu starego miasta – jako że 75% mieszkańców Singapuru to Chińczycy. Oczywiście i tu jest tradycyjny bazar, nie zasługuje jednak raczej na tę nazwę, gdyż jest bardziej „tradycyjny” niż „bazar” (W Dżogdży „pasar tradisional” jest głównym źródłem zaopatrzenia dla większości mieszkańców).

Wieczorem obserwowałem życie miasta centrów handlowych i „food courts” – całych kwartałów czy nawet dzielnic zakupów i rozrywki. Przewalały się tłumy chłopaków, turystów, singli, Chińczyków, par, dziewczyn, Hindusów, rezydentów, białych... Wszystkie języki dozwolone, podobnie jak wszelkie stroje – czego efektem tabuny zajebistych lasek – szczególnie w porównaniu z purytańską Jawą...

W hostelu darmowy internet, ale nad komputerami napis: „ściąganie mp3 i programów zabronione prawem singapurskim – gdy cię złapiemy oddajemy cię policji”. Z kolejnym Niemcem obieżyświatem oraz wyglądającym jak Dalajlama Filipino-Amerykaninem prowadziłem nocne expatów rozmowy...

BATAM

Następnego dnia po południu wsiadłem na prom na położoną bardzo blisko Singapuru (za to sporo dalej od Sumatry) wyspę Batam, należącą wreszcie do starej, dobrej Indonezji. W „imigrasi” w porcie bez zgrzytów dopełniłem formalności wizowych, i... znów się zaczęło, witamy w domu!

O Batam słyszałem wcześniej bardzo niewiele, ale większość informacji była złowieszcza: że duża przestępczość, że nie ma hosteli, że drogo. Na promie poznałem Fredy’ego, i znajomość ta okazała się kluczowa dla moich losów na wyspie. Fredy był dżakarckim biznesmenem, który spędził niegdyś sześć lat w USA, był w Europie, a teraz planuje otworzyć restaurację na Batam. Sam sympatyczny i pomocny, miał lokalnego znajomego, który załatwił mi najtańszy nocleg z „gwarancją” bezpieczeństwa („j a znam właściciela tego hoteliku, więc nie ma strachu, nie okradną cię”), transport z promu do centrum Nagoyi, krótkie zwiedzanie nocnego miasta (największą atrakcją były duże ilości dziwek przesiadujących w barach na rogach), oraz podwózkę na lotnisko wczesnym ranem następnego dnia. Razem z Fredym zjedliśmy obiad (on postawił!), w trakcie którego wzruszyłem go opowieściami o grupie gamelanowej promującej wiedzę o Indonezji w dalekiej Polsce („sądzę, że powinniśmy ci szczerze podziękować za to co robisz dla naszego kraju!”), po czym koledzy koniecznie chcieli pokazać mi burdel naprzeciwko mojego noclegu („nic” nie kupiliśmy, żeby było jasne).

O 6 rano (czyli już za dnia) przejechałem (siedząc z tyłu motoru) pół wyspy z Nagoyi na lotnisko. Krajobraz iście kosmiczny: ogromne, czerwone, niskie, przymglone nieco słońce zawieszone nad siecią dwupasmówek przecinających czerwoną glebę i tropikalną roślinność. Dookoła widać wysokie budynki luksusowych hoteli, magazyny i fabryki często imponujące rozmiarami, ale nie jakością utrzymania, oraz mnóstwo świeżo wybudowanych, nowobogackich dzielnic willowych – typowym obrazkiem była pompatyczna biała brama wjazdowa z ogromną rzeźbą pośrodku – ale ulica niewyasfaltowana...

Podsumowując – Batam to specjalna strefa ekonomiczna Indonezji, która nie istniałaby, gdyby nie obrzydliwie bogaty sąsiad tuż obok. Wyspa jest rozrywkowym (w tym moralnym, ale przede wszystkim tym niemoralnym znaczeniu) zapleczem dla duszących się w swoim rygorystycznym państewku Singapurczyków, a także składem i dystrybutorem na resztę Indonezji prawie nowych „odpadów” stamtąd – przykładem dominacja na ulicach kilkuletnich luksusowych samochodów. Nie dziwię się, że ściąga tam „element” z całego kraju, przydając błyskawicznemu i chaotycznemu rozwojowi atmosferę anarchii. Nie grałem nigdy w c y b e r p u n k a , ale właśnie to słowo przychodzi mi na myśl jako najkrótszy opis tej krainki...

DŻAKARTA

W Batam wsiadłem w samolot do Dżakarty, trzeciej stolicy w ciągu tygodnia... Mając ok. 8 godzin do wieczornego pociągu do domu postanowiłem zobaczyć coś niecoś z miasta, o którym słyszę w różnych kontekstach niemal codziennie od studentów i znajomych, czy z gazet. Z mglistym planem zwiedzania (w Dżakarcie taki najlepszy – dokładniejszego i tak się nie zrealizuje), po zaliczeniu kilku lokalnych autobusów trafiłem do północnej części miasta, w okolice stacji kolei miejskiej Kota. Najpierw obejrzałem oryginalne środki transportu, jakie mamy tu do dyspozycji – wspomniany już przy okazji styczniowych przygód bajaj, czyli trójkołowa vespa z kabiną made in India (oczywiście masz rację, Wirus!), jego większy brat mieszczący 6+ osób (ale wciąż trójkołowy!), mikrobusy, ojeki (kolesie na zwykłych motorach oferujący podwózkę), oraz ich rowerowa wersja – z siedziskiem tam gdzie mój rower ma bagażnik. Oczywiście wszyscy panowie kręcący się wokół nich bardzo chcieli mnie gdzieś podwieźć, ale musiałem im podziękować, bo przecież sam nie wiedziałem dokładnie „dokąd chcę” (najczęstsze indonezyjskie pytanie, niczym angielskie „how are you”).

Za pierwszy lepszy cel obrałem sobie niedalekie wybrzeże, i tym sposobem trafiłem na tory kolejowe, czyli do slumsów... I to była najciekawsza część dnia, bo slumsy zafrapowały mnie od kiedy zobaczyłem je dwa miesiące wcześniej z okna pociągu do Yogyakarty – wtedy nie myślałem, że kiedykolwiek odważę się do nich wejść... Zagadywałem z przechodniami (a raczej „tubylcami”, bo ciężko o nich nawet powiedzieć, że „przechodzili” – oni po prostu „byli” tam, w pobliżu swoich stert blach i kartonów, służących za domostwa) bardziej chyba w celu zwiększenia poczucia bezpieczeństwa i usprawiedliwienia swojej tam obecności („którędy do morza?”) niż towarzyskiej rozmowy. I tak szedłem sobie wąskimi zaułkami w kierunku wybrzeża, które właściwie było już zupełnie nieważne, słuchając dzieci wrzeszczących „hello mister” i czując na sobie świdrujące wzroki dorosłych – niczym na najzapadlejszej wsi, a nie w historycznym centrum jednej z największych metropolii na świecie.

Później szedłem główniejszymi ulicami, które są tu bardziej zaniedbane i brudniejsze niż w Dżogdży. Ludzie wydają się też bardziej obojętni. W końcu trafiłem nad to cholerne morze, którego właściwie nie było za bardzo widać zza bieda-domków na palach, po czym ojekiem rowerowym wróciłem na stację Kota.

Do miejskiego pociągu wsiadłem „z ziemi” – był za długi, żeby zmieścić się na peronie. Początkowo nie było szczególnie tłoczno (w każdym razie nie gorzej niż w 175 na Nowym Świecie o 17:30 w piątek przed gwiazdką). Ale żeby wysiąść na stacji Pasar Senen musiałem zanurkować w ciżbę napierającą z zewnątrz – co zapewne zakończyło się sukcesem tylko dlatego, że przewyższałem ją średnio o głowę. Dodam, że jedynie część pasażerów podróżuje wewnątrz wagonów – reszta zajmuje wygodne i przewiewne miejsca na dachu lub uwiesza się na lokomotywie. Potem została mi już tylko wizyta w warungu, i dziewięciogodzinna podróż normalnym już, nocnym pociągiem do Dżogdży, z czego dzięki Morfeuszowi nie pamiętam właściwie nic. A następnego dnia – do pracy.

W czasie swojego pobytu w stolicy Indonezji nie spotkałem żadnego innego cudzoziemca. Fakt, chodziłem tylko po biednych dzielnicach, gdzie ludzie reagowali na mnie tak, jakbym był pierwszym białym, którego widzą od miesięcy. Dżakarta jest zdecydowanie miastem kosmopolitycznym, ale ludzie się tu nie mieszają, nie spotykają wszyscy w „centrum”, jak w Europie. Zarówno biedni, jak i bogaci mają swoje getta, i raczej ich nie opuszczają. Jedni z drugimi nie mają wiele wspólnego, oprócz tego, że mogą powiedzieć „mieszkam w Dżakarcie”.

Dżakarta wywołała na mnie silne wrażenia nawet po dwóch miesiącach spędzonych w innych częściach kraju, którego jest stolicą. Chcę przez to powiedzieć, że moje rewiry znacznie się od niej różnią: Yogyakarta jest o wiele bardziej zrównoważona, slumsów prawie nie ma, panuje wysoka jawajska kultura osobista. W dodatku ja mieszkam na przedmieściach, gdzie rockandrollowi studenci Uniwersytetu Sztuk mieszają się z wieśniakami, a budynki kampusu z polami ryżowymi.

Pozdrawiam!

J.

Yogyakarta, 4-04-2007, 1:10