09 marca 2008

Hej,

Zaraz po wysłaniu poprzedniej blogowej notki przez 3 tygodnie miałem dziki zapieprz na uczelni, a potem tydzień zbyt leniwy, żeby się zabrać do pisania. I tyle się uzbierało, że przez kolejne tygodnie zapełniałem kartkę za kartką i wciąż nie było widać końca tematów. To zatrważające, statystycznie zakrawa wszak na czystą grafomanię! Tak więc Jacu, nieodrodny syn swojej Matki Kustoszki, postanowił podzielić się na odcinki. Dziś więc – Odcinek Pierwszy.

SZKOŁA

W okresie zapieprzu głównie zajmowałem się robieniem trzech projektów, z których każdy trzeba było oddać w odpowiedni piątek najpóźniej o 16:00 w recepcji (za spóźnienie 10 minut grożą wydaleniem z uczelni, ale nie egzekwuje się tego). Tak więc Jacu, zupełnie jak nie on, pracował jak wuł i mół, bo w głowie tykały mu godziny pozostałe do żelazno-platynowego terminu. A terminy (ale takie właśnie prawdziwe) motywują i wyjątkowo efektywnie mi się z nimi pracowało. W trzecim tygodniu przyzwyczaiłem się już do tego rytmu. Udało mi się jakimś cudem zredukować czas przeznaczony na rzeczy mniej istotne, oraz szukać alternatywnych rozwiązań gdy coś nie rokuje dużych szans powodzenia. Cieszę się, ale raczej to wstyd, że nie umiałem tego wszystkiego wcześniej…

Pierwszy projekt dotyczył akustycznych pomiarów pomieszczeń i składały się nań doświadczenia (nagrywanie “neutralnego” sygnału w konkretnej przestrzeni), teoria, i połączenie jednego z drugim (analiza). Fajnie, bo na Politechnice zdarzało mi się, owszem, pić piwo w letnie wieczory, ale nic więcej. Ogólnie wszystkim studentom (włącznie ze mną) był ten projekt “bólem w dupie”, więc rad przeszedłem do kolejnego.

Kolejny projekt był analizą klasycznego syntezatora (czy też klawisza, kiborda, parapetu)... – wiecie co, nie będę Wam chrzanił na czym to dokładnie polegało, tylko polecam zajrzeć tu po prostu i sobie pooglądać jak kogo interesuje, o. Ten projekt był o wiele ciekawszy. Doznałem tego miłego uczucia naukowca odkrywającego całą gałąź wiedzy o której miał wcześniej bardzo mętne pojęcie. Więc pod koniec pracy żałowałem, że nie spadło z nieba przesunięcie terminu o kolejny tydzień – żeby przeczytać jeszcze więcej, i zbudować jeszcze zajebistszy syntezator!

Niestety nic takiego się nie stało, i przyszedł czas na ostatnie zadanie – teledysk. Pierwotnie planowałem przygotować na tę okazję klip Bartendersów. Ale rozochocony na początku stycznia kręceniem powyższego wpadłem na pomysł stworzenia zupełnie odrębnego filmu, skrojonego specjalnie na to zaliczenie. Oto on.

Dodam, że pierwotnie wcale nie chciałem biegać osobiście, ale poszukiwania aktora/aktorki nie szły najlepiej. Znalazłem natomiast chętną na stanie za kamerą. Dobrą stroną takiego obrotu rzeczy było to, że w fazie zdjęć dobrze wiedziałem jak chcę zagrać, czyli zabiec. Złą – podczas edytowania samego siebie zbiera się czasem na wymioty...

Tak więc nad szkolnymi zadaniami pracowało mi się fajnie, ale z jednym ale. Ale władze uczelni postanowiły drastycznie skrócić godziny otwarcia kampusu, właśnie mniej więcej na początku zapieprzu. Szczerze mnie to rozzłościło, bo nie bardzo miałem co innego do roboty w niedzielę – poza tym terminy goniły. Za radą Marka Woodsa („skargę jednego studenta mnoży się razy 50, bo studenci są leniwi i nawet jak im coś nie pasuje to nie myślą o pisaniu skarg”, oraz „w krajach anglosaskich pisze się najpierw do szefa, a on przekazuje niżej”) postanowiłem więc napisać w tej sprawie email do dziekana, dołączając również kilka nazwisk w rubryce „do wiadomości”. Wyszedł mi długi i pełen niepodważalnych argumentów list. Zabrało mi to co prawda trochę cennego wtedy niezmiernie czasu, ale za to obniżyło poziom żółci w organizmie. Następnego dnia okazało się, że wieść o moim liście rozeszła się po uczelni: dwaj wykładowcy powiedzieli żem słusznie zrobił i zaczęli zachęcać innych żeby też się skarżyli jak coś się nie podoba! Bo burdel na kampusie nieprzeciętny, a w ogóle nie ma skarg, i władze myślą że wszystko jest OK. I jeszcze jedno: skarga wykładowcy ma o wiele mniejszą moc niż skarga studenta – bo student to klient a wykładowca to jak szeregowy pracownik korporacji... No cóż, ta moja uczelnia faktycznie korporację bardziej przypomina niż uniwersytet przez duże U. Niedługa tradycja uczelni i kompleksy z tego powodu skłaniają jej włodarzy do agresywnej ekspansji. Mój kampus jest więc trochę „nowobogacki” – budynek odziedziczony po British Telecom, szklane drzwi, i dziekan z przeszłością w biznesie, a nie karierą akademicką.

Wracając do tematu: tego samego dnia po południu odezwał się emailem sam dziekan z pytaniem w jakich dokładnie godzinach potrzebuję korzystać z pracowni! Pięknie – wygląda na to, że chce otwierać budynek specjalnie dla mnie! Nie bardzo wierzyłem, więc skromnie (i zgodnie z prawdą) odpowiedziałem, że nie ja sam siedzę w pracowniach w weekendy. Po kolejnych 2-3 emailach na przestrzeni półtora tygodnia zebrała się jakaś Wysoka Rada i uradziła nowe, wyraźnie dłuższe godziny otwarcia! Pozytywny skutek mojej (a może nie tylko mojej?) interwencji nieźle mnie zaskoczył. Szkoda tylko, że nowe godziny zaczęły obowiązywać dokładnie następnego dnia po tym jak złożyłem ostatnie z serii zaliczeń...

Starczy o szkole, bo, jakimś sposobem, w tym samym czasie zdążyła się zdarzyć masa innych, równie ciekawych rzeczy!

AKADEMIK

23 stycznia miałem przeprowadzkę. Z małego domu w spokojnej dzielnicy zamieszkanego przez ekscentrycznawą artystkę plastyczkę przeniosłem się do dwudziestopiętrowego akademika, tuż obok którego jest skrzyżowanie głównych linii kolejowych, a niewiele dalej duże budowy: gigantycznego centrum handlowego i kolejnego wieżowca. Ciszę zamieniłem więc na industrialny huk, a gospodynię na ok. 650 studentów, głównie pierwszego roku. Od dawna chciałem to zrobić, niemniej jednak pierwsze wrażenie było „chyba cię Jacu nie powiem co zrobiło żeby się tu wprowadzić”...



Mieszkam na 9 piętrze w mieszkaniu składającym się z 6 pokoi (z łazienkami) oraz kuchniosalonu. W każdym pokoju mieszka student lub studentka. Mój pokój jest dość mały, ale bardzo ergonomiczny, podobnie jak i kuchnia. Najciekawsi są jednak współlokatorzy. Jest to trzech 19-latków i dwie 19-latki, wszyscy z Anglii lub Walii. Miło z ich strony, zaprosili mnie na wspólne wyjście na miasto w sobotni wieczór. Najpierw u nas, potem w innym mieszkaniu (ich znajomych), potem na ulicy, wreszcie w klubie przelatywał nam czas, a ja czułem się jak etnograf – stosujący zasadę „obserwacji uczestniczącej” w życiu dzikiego plemienia. Najpierw sączyli drinki. Potem siedzieli u kolegów, którzy najpierw zastanawiali się w co się ubrać a potem robili się na bóstwa (w stylu bitelsowym mocno, czyli obecnie przeważającym). W tym czasie inni grali w Fifę na konsoli. Potem ścigali się w biegach po ulicy. W końcu tańco-stali na zatłoczonym parkiecie w klubie. Niby wszystko normalnie, ale ich styl przypominał mi ten z amerykańskich seriali dla nastolatków w których wszyscy starają się być niesamowicie „kul”, ochłodzony brytyjską obojętnością. Ja nie pasowałem do nich zupełnie – niemy (nie potrafiłbym sklecić jednego zdania tak jak oni, zresztą 80% z tego co mówili nie rozumiałem – nie ryję się!), inaczej ubrany, urwany z księżyca – byłem jak powietrze. Skisłbym gdyby nie ten „etnograf” we mnie, ciekawy co dalej nastąpi.

Następnego dnia poszedłem z nimi do parku grać w piłkę (ale fajnie, nie grałem od lat!) i dalej nie wiedziałem co powiedzieć, co jest uczuciem podobnym do stania po pas w szambie. Na tym skoczyły się póki co moje przygody z współlokatorami – teraz spotykam się z nimi tylko w kuchni, i zamieniam kilka słów jeśli występują w niej pojedynczo – inaczej jestem poza konkurencją i wraca szambo. Ciekawe czy do czerwca się coś zmieni...

Na szczęście kiepski kontakt z współlokatorami prawie mnie nie martwił. Oto dlaczego:

NAJTLAJF

Kolejne kluczowe wydarzenie zbiegło się w czasie z przeprowadzką. Kilkanaście godzin wcześniej, w środku nocy, przyjechała na dworzec w Cardiff Kasia Rola, czyli stara (ale tylko stażem!) dobra koleżanka z muzykologii. Patronem jej przyjazdu jest kolega Erazm z Rotterdamu, który ostatnio, jak wiemy, jest bardzo zajęty – zza grobu przegania po Europie tysiące studentów. Odebrałem Kasię z dworca, uroczyście wręczyłem klucz do bram miasta stołecznego Kardifu, po czym pomogłem jej znaleźć akademik. Co prawda był on o czwartej w nocy zamknięty na cztery spusty, ale wydzwoniony pan ochroniarz przyjechał otworzyć.

Przez kolejne trzy dni, dzięki nadprzyrodzonej mocy Erazma, Kasia poznała tyle osób ile ja przez poprzednie trzy miesiące! Spotkałem się z nią i nimi raz na mieście, potem Kasia wkręciła mnie na imprezę w akademiku, potem drugą, potem wyjście do pubu na mecz, i tak się potoczyło. Poznałem ogółem gdzieś między 20 a 30 Erazmusów, którzy różnią się od Brytyjczyków jedną zasadniczą rzeczą: są otwarci! Okoliczności są tu nie bez znaczenia – nagle znaleźli się wśród ludzi z całej Europy. Na pierwszych dwóch imprezach zajmowaliśmy się głównie nauką wymowy imion współrozmówców, wymianą informacji o miejscu pochodzenia (czy Caen jest na zachód czy na północ od Paryża?), a ścienna mapa Europy była jednym z centralnych punktów imprezy. Wszyscy porozumiewają się koślawym nieco angielskim ale zdają się znakomicie rozumieć (tym lepiej im pustsze butelki na stole). Odrębność „Erasmus English” jest szczególnie wyraźna, kiedy na imprezie pojawiają się jacyś Brytyjczycy – najcześciej przebywają we własnym towarzystwie, bo bariera językowa jest dla obu stron o wiele za wysoka...

W naszej najbliższej paczce są:

Elisa, z północnych Włoch (nie wygląda na Włoszkę)
Gabriele, ze środkowych Włoch (wygląda, ale za to się nie spóźnia), który kręci z
Sarą z Boden w północnej Szwecji (po kilku latach przypominam sobie podstawy szwedzkiego, co idzie ciężko bo zawsze „wyskakuje” mi indonezyjski J, ale po piwie czy dwóch okazuje się że pamiętam całkiem sporo – co z kolei jeszcze bardziej zdumiewa Sarę...)
Anna-Liisa z Jyväskylä – jak na Finkę przystało lubuje się w śnieg-metalu, którego przecież i ja kiedyś byłem fanem!
Ania Kruszewska z Grochowa we wschodniej Warszawie, z którą zupełnym przypadkiem odkryliśmy, że chodziliśmy do tego samego liceum, i to do takiej samej klasy (ona rok niżej) – „mam wrażenie że cię skądś znam...”

plus chmara innych, których znam słabiej i przez litość dla czytelnika nie wymienię.

Cieszę się bardzo, że zobaczyłem na własne oczy czym się je tego całego Erasmusa, na którym chyba była połowa z moich warszawskich znajomych. Nie chcę być górnolotny (ale będę :-P), ale zryzykuję wyrażenie „pokolenie Erasmus” – polscy studenci rozpraszają się po Europie, masowo i raczej bez kompleksów, po raz pierwszy od daaawna w historii naszego Umęczonego Kyraju...

Tyle na dziś, a w następnych odcinkach o sportach zespołowych (biernych i czynnych), wycieczkach historyczno-krajoznawczych, pracy na autostradzie, słowem – istny jarmark cudów!

A na koniec kilka zdjęć z erazmusowych imprez:


(w akademiku Kasi gotujemy żurek z kiełbasą i pierogi z polskiego sklepu na kolację polsko-włoską)