14 stycznia 2010

Dwójka

Fajne są podróże. Jest się ciekawym świata, to jeździ się bliżej i dalej, sprawdza czy prawdę pisali w podręczniku do geografii i opowiadali na imprezach. Czuje się tę szczególną euforię pierwszego dnia czy wieczoru w nowym kraju. Fascynuje zderzenie z codziennością miejsca znanego z gazet... aż zdarzy się po raz dziesiąty. Wtedy jakoś okazuje się, że każdy nieznany kraj generuje zupełnie znajomą euforię – a czy w podróżach nie chodziło przypadkiem o przeżycie czegoś nowego? Poszerzanie palety zaliczonych krajów staje się rutyną. W towarzystwie jak i przed samym sobą grozi nominacja na nudziarza, który opowiada jedną średnio prawdopodobną historię za drugą legitymizując je snobistycznie brzmiącym ostrzałem nazw geograficznych.

Myśl ta zaczęła mi świtać trochę ponad rok temu w Pewnym Kraju, by rozjaśnić się jeszcze w podróży do kolejnego Pewnego Kraju. Pojawiła się potrzeba zmiany kierunku z wszerz na w głąb, i koncepcja dwójki – ponownej wizyty w miejscu już znanym, z celem o wiele konkretniejszym niż włóczenie się po ulicach. Więc – Indonezja – najdłuższa i najinniejsza z moich dotychczasowych podróży, i miejsce, w którym zostało parę osób wartych stęsknienia się.

I rzeczywiście – euforia generowana przez znany kraj okazuje się zupełnie nowego rodzaju. Niby wszystko normalnie – znowu budzę się w gorącej zupie służącej za powietrze, jadę motorikszą na dworzec, potem pociągiem przez pół Jawy. Mijam slumsy w Dżakarcie, dalej pola ryżowe i wulkany w oddali, a w końcu podwózka na motorze w dzikim ruchu z 20-kilogramowym plecakiem na plecach. Korytarzem pociągu standardowo ciągnie tłum sprzedawców FMCG i żebraków. Wszystko jasne, wszystko zwykłe, wszystko wiem. Ale zaraz... CO?! Przecież wulkany! Slumsy! Zupa! Tłum! Żebraków, sprzedawców! W pociągu! Najlepszą receptą na szczajenie co się dzieje jest wyciągnięcie „Polityki”, czytanie przez 5 minut, a potem podniesienie wzroku.

Albo chodzenie po Dżakarcie z poznanymi w samolocie dwoma kolesiami z Polski, którzy, prawda, pierwszy raz. Jako że samolot się spóźnił i wszystkie pociągi do Dżogdży uciekły, wspomogłem ich moim wątpliwym ale funkcjonalnym indonezyjskim w pakowaniu się do taksówki, targowaniu noclegu, i chłodzeniu piwem. I całe szczęście – inaczej nie zauważyłbym szczura w rynsztoku, jaszczurki na ścianie, że domy są z dykty, i żyje się na ulicy. „Jacek, to może ty coś zjedz, a my popatrzymy”. Wzruszające!

Na pierwszy rzut oka niewiele się w Dżogdży przez te 3 lata zmieniło. Gdy zagaiłem tak taksówkarzowi, odpowiedział: „fakt, prezydent ten sam”. Kumpel, u którego mieszkam, wciąż zdrów i wesół, i bardzo gościnny. Po pierwszej od prawie tygodnia normalnie przespanej nocy mogę spokojnie zabierać się do roboty.

Yogyakarta, 14 stycznia 2010.

PS. Od Drezna nie uciekniesz - tu - Fine Bakery Products :) (patrz poniżej)

PS2. Więcej notek z Indonezji i Dżogdży w starszych wpisach na niniejszym blogu - od stycznia do kwietnia 2007.