08 lutego 2007

Do Yogyakarty od wewnątrz

Cześć!

Kiedy już jako tako wyleczyłem się z wspomnianych wcześniej dolegliwości zdrowotnych, wybrałem się wreszcie do Yogyakarty, oddalonej od Solo o godzinę pociągiem. Nie jest więc trudno znaleźć się tam i zwiedzić najważniejsze rzeczy (pod warunkiem, że zdąży się przed 13-14, kiedy to zamykają muzea, pałace, itp.). Mnie jednak udało się wejść do Dżogdży od razu od wewnątrz, a wszystko dzięki Marcie i „jej duszy, która wciąż tam jest” – według słów jednego z jej znajomych. Listę kontaktów, którą od niej dostałem, otwierał Al, któremu miałem za zadanie dosatrczyć prezent od Marty – butelkę Żubrówki.

Al studiuję muzykę współczesną, wygląda jak Bob Marley, posługuje się łamanym angielskim, i jest po prostu zajebistym kumplem. Ma też motor, wolny czas, i całą masę znajomych, więc otwiera przede mną wiele drzwi, za którymi stoją kolejni fantastyczni ludzie. W dodatku zapewnił mi kilka razy nocleg w swoim kosie (coś pomiędzy akademikiem i stancją), co było właściwie niezbędne do uczestniczenia w tych wszystkich imprezach, kończących się przeważnie w środku nocy.

Pierwszą przygodą po przyjeździe do Dżogdży była jazda motorem Ala, który przyjechał po mnie na stację. Na razie jeździłem tylko jako pasażer, ale nawet tego nigdy wcześniej nie robiłem! Nietrudno więc wyobrazić sobie najpierw lekkie przerażenie, a potem zajawkę, towarzyszące moim licznym od razu podróżom. Indonezja ma to wspólnego z Ameryką, że w zasadzie nie ma tu pieszych na ulicach. Tyle że zamiast pick-up truckami, tutaj wszyscy jeżdżą motorami. Miasta zbudowane są właśnie pod ich kątem, jest to najefektywniejszy środek transportu. Dlatego samo poruszanie się nim po Dżogdży było dla mnie nową jakością, w porównianiu z nieregularną, prawie nieoznakowaną, i nie wszędzie docierającą komunikacją miejską znaną z Solo.

Pierwszym punktem programu była wizyta na legendarnym dla mnie kampusie ISI (Indonezyjski Instytut Sztuki), w którym uczy się Al, a także uczyli się wszyscy instruktorzy Warsaw Gamelan Group. Niesamowite, przygnębiające wrażenie zrobił na mnie spory budynek rektoratu zniszczony podczas zeszłorocznego trzęsienia ziemi – osunięty o dobre pół piętra, przechylony na bok, z rozwalonymi oknami i popękanymi ścianami. W podobnym stanie jest też studio nagrań na wydziale gamelanu. Na szczęście wciąż trwają prace remontowe i życie toczy się tu w miarę normalnie. Podobnie jak we wioskach otaczających kampus, w których wciąż jest sporo ruin, ale i nowych domów.

Teraz trochę o imprezach, na które zabrał mnie Al. Byliśmy na pokazie filmu dokumentalnego o dżogdżańskim alternatywnym malarzu i grafiku, Bob Sicku. Oprócz sztuki zajmuje się on punkrockiem, i jest tak bezkompromisowy, że tatuaże i wkłute żelastwo pokrywają każdy skrawek jego ciała. Po filmie miała miejsce dyskusja z reżyserem, tyle że niestety wciąż nie władam językiem, w którym była prowadzona. Ale to nic – i tak zapytali mnie co o tym myślę, jako nowy biały, i w ogóle ktoś z zewnątrz. W ogóle byli tam najświatlejsi Indonezyjczycy, jakich dotychczas spotkałem. Dostałem zaproszenie na kolejne pokazy i ogólnie dyskusje o ważnych sprawach tego świata. Właśnie po to do cholery tu przyjechałem! Poznałem tam też bardzo sympatyczną Marie – studentkę z Niemiec i najlepszą przyjaciółkę Terezy z WGG.

Barwną postacią jest Gazi – rządowy fotograf z Bangladeszu, który przyjechał tu studiować telewizję. Można z nim pogadać o poważniejszych sprawach, a także dowiedzieć się wielu ciekawostek polityczno-społecznych z okolic Gangesu. Był on gospodarzem kolejnej imprezy, na której z niezłym skutkiem usiłowano nauczyć mnie kolejnego fragmentu podstaw indonezyjskiego.

Zaliczyłem też gorączkę sobotniej nocy na Malioboro – głównej ulicy Dżogdży. Wieczorem zebrała się tam masa studentów z wszystkich lokalnych uczelni (a tych dużych jest tu co najmniej dziesięć!), ale chyba głównie z ISI. Jeden z zamkniętych sklepów posłużył za źródło prądu i zaczął się uliczny koncert. Płynna była granica pomiędzy publicznością a wykonawcami – ci ostatni zmieniali się wciąż i niestety nie wszyscy umieli grać. W końcu jednak na scenie zagrzała miejsca kapela bluesowo-rocknrollowa, i zaczęła się normalna impreza. Właśnie, normalna!... Zaraz zaraz, przecież oni bardzo przypominają polskich punków z pierwszego dnia wiosny na Agrykoli – też bawią się przy nie dorównującej oryginałowi kopii amerykańskiej muzy, i też mają w dupie komerchę. Zauważyłem dużo bezkompromisowości w nastawieniu indonezyjskich studentów kierunków artystycznych. Wydają się nie myśleć o wykorzystaniu swoich umiejętności w pracy zawodowej, a nawet gardzić nim – myślę, że może to być spowodowane dużym bezrobociem a więc i konkurencją.

Na Malioboro spotkałem też pierwszą (oprócz Molki) osobę, którą znałem wcześniej. Jest to Czeszka Sonia, która w zeszłym roku jako pracowniczka ambasady Indonezji w Czechach opiekowała się WGG podczas naszych koncertów i innych rozpust w Pradze. Otóż studiuje ona język jawajski (!), jest mocno osadzona w tematyce indonezyjskiej i wydaje się dobrze wiedzieć czego chce. No i zawstydza mnie jeśli chodzi o angielski :)

Dzięki motorkowi (jest to honda z 1965 roku!) wypuściliśmy się z Alem również poza Dżogdżę. Pojechaliśmy zobaczyć słynną buddyjską świątynię Borobudur – obaj pierwszy raz w życiu. Dobrze wiedziałem, jak wygląda – widziałem już dziesiątki zdjęć – więc nie zrobiła na mnie piorunującego wrażenia. Chyba bardziej oczarowany był Al, który ciągle powtarzał słowo „inspirasi”. Mnie natomiast zachwycił widok z jej szczytu – góry pokryte wszelkim, bardzo różnorodnym, tropikalnym listowiem, intensywnie zielonym, jak nic co widziałem wcześniej.

Dzieje się tyle, że nie mam czasu pisać. Wszystko to, o czym powyżej, działo się w zeszłym tygodniu. Nie zdążę już dziś napisać o kolejnym aspekcie „Yogya experience”, czyli poszukiwaniu pracy. Tak, szukałem pracy, i przy tej okazji szczęka opadała mi na każdym kroku – zaskoczenia jak najbardziej pozytywne. O tym będzie więc w następnym odcinku, podobnie jak o Bali, na którym jestem od poniedziałku.

Trzymajcie się!
J.
Ubud, Bali, 08-02-2007, 21:31

2 komentarze:

Unknown pisze...

O! Jak jesteś teraz na Bali to możesz spotkać tam Stachurkyego, który odwołuje zimę tam z ESKĄ. Oby mu się nie udało.
Pozdro. Stay heavy

Anonimowy pisze...

kombi też ma być!!