29 sierpnia 2008

30 czerwca 2008

Fotofelieton

Walijczyków generalnie nie trzeba przekonywać że Guiness im dobrze zrobi, niemniej jednak zawsze jest ryzyko że wybiorą Brains, Carling, albo Strongbow. Klientela pabiku niniejszego ma się wiekiem do reszty społeczeństwa mniej więcej tak jak uwidocznione na zdjęciu samochody do średniej dzisiejszej motoryzacji. Ale nowe depcze po piętach - z lewej mój akademik, z prawej dźwig wznoszący moloch handlowy który zajmie sporą część centrum tego miasteczka.
Jako że z końcem roku szkolnego mój uniwerek przerodził się w centrum konferencyjne (w sumie spoko pomysł, po co ma stać pusty przez lato), studenci (w tym niżej podpisany) aktywnie korzystają z dóbr jakie się z tym wiążą, przykładowo rozgrzewając się przed ciężkimi sesjami w studiu.

Napoje konferencyjne są też dobre do przypieczętowywania postanowień współpracy między studentami poszczególnych wydziałów. Na niniejszym zdjęciu widzimy kieliszek lewy wychylony przez Lucy Duckett, studentkę filmu która będzie robić film, oraz kieliszek prawy, wychylony przez studenta dźwięku, który będzie w tym filmie robić dźwięk, czyli mię. W tle studio w którym ta współpraca zajdzie.

Nowa moda wśród wyższych sfer tego małego zakompleksionego kraju to umieszczanie dwujęzycznych napisów wszędzie gdzie się da. W złym tonie jest nie wchrzanić tych ich szpanerskich spółgłosek pod (lub, w gorliwszych przypadkach, nad) wszystkim co po angielsku. Sęk w tym, że nikt tego walijskiego nie umie, oprócz wyższych sfer, które mają kasę na prywatne lekcje i dobrowolne łamanie języka pozostaje w dobrym tonie. Wobec tego wyobrażam sobie że do tłumaczeń zatrudniają leciwe Walijki ze wsi które pamiętają jeszcze jak ich dziadek podobno klął po walijsku, i siedzą sobie w swoich kącikach w swoich Biurach Tłumaczenia Na Walijski przy herbacie i spotykają się z coraz to dziwniejszymi przejawami nowoczesności. No bo jak przetłumaczyć "Narzędzia Fachowe"? Proste, "Offer Cyn"! Co z tego że gdyby zapytać walijskich inżynierów dźwięku (nawet tych nielicznych którzy znają walijski), używających w końcu protulsa na co dzień, co to jest "Offer Cyn" zrobiliby miny niegorsze od kolesia który powiedział "obciąganie" (http://youtube.com/watch?v=L8jPV56LBHo). Tak samo jak ich koledzy z całego świata, gdyby usłyszeli "Pro Tools" przełożone na język ich matek.
Z niejakim dystansem podchodzą do sprawy Walijczycy nieco starsi i pozostający raczej poza wyższymi sferami, czyli klientela znanego już nam pabiku. Tu - kibel męski.

Na koniec przypomnienie że Walia jest jednak mimo wszystko niedaleko od Anglii, również kulturowo. Tutaj świetny zespół Ejectorseat (http://www.myspace.com/ejectorseatband) na koncercie w Barfly. Na koncert przyszło może 30 osób, a Ejectorseat nawet nie byli gwiazdą wieczoru.

Pozdrowienia!
J.

Nawet w Cardiff czasem jest kolorowo!

A konkretnie w zeszły poniedziałek było. Tak się złożyło że pomagałem akurat na planie filmowym który się dział w zaułkach i tylnych uliczkach w okolicach City Road. To żem wyszedł i parę zdjęć cykł. City Road jest jedną za najciekawszych ulic w tym mieście, Bliski i Środkowy Wschód ma tu silną reprezentację. Szedłem nią dotychczas jakieś 255 razy, ale nigdy nie zdawałem sobie sprawy że istnieje też jej dupa strona, i że jest zupełnie inna niż morda strony, i równie inspirująca. Małe brudne warsztaciki samochodowe, i stara szopa w której kręcili ten film (ja tam przy dźwięku się pałętałem i udawałem że wiem o co chodzi).





Wreszcie jakaś bryka z Wawy, a nie z Lubelskiego (nie obrażając Lubelskiego). Pasuje do krajobrazu, co?
A teraz morda strona:


Cdn wkrótce...

18 kwietnia 2008

Świeża produkcja

Hej,

Tym razem króciutko. Oto najświeższa produkcja wysmażona w studiu na ostatnim piętrze Atrium i oddana dziś tradycyjnie o czwartej do oceny.

Jest to kawałek zrobiony wyłącznie z nagranych przeze mnie dźwięków z kuchni, pokoju i windy, a także paszczowo. Plus trochę srutu tutu o samplowaniu i jak to powstawało.

Pozdrowienia!
J.

09 marca 2008

Hej,

Zaraz po wysłaniu poprzedniej blogowej notki przez 3 tygodnie miałem dziki zapieprz na uczelni, a potem tydzień zbyt leniwy, żeby się zabrać do pisania. I tyle się uzbierało, że przez kolejne tygodnie zapełniałem kartkę za kartką i wciąż nie było widać końca tematów. To zatrważające, statystycznie zakrawa wszak na czystą grafomanię! Tak więc Jacu, nieodrodny syn swojej Matki Kustoszki, postanowił podzielić się na odcinki. Dziś więc – Odcinek Pierwszy.

SZKOŁA

W okresie zapieprzu głównie zajmowałem się robieniem trzech projektów, z których każdy trzeba było oddać w odpowiedni piątek najpóźniej o 16:00 w recepcji (za spóźnienie 10 minut grożą wydaleniem z uczelni, ale nie egzekwuje się tego). Tak więc Jacu, zupełnie jak nie on, pracował jak wuł i mół, bo w głowie tykały mu godziny pozostałe do żelazno-platynowego terminu. A terminy (ale takie właśnie prawdziwe) motywują i wyjątkowo efektywnie mi się z nimi pracowało. W trzecim tygodniu przyzwyczaiłem się już do tego rytmu. Udało mi się jakimś cudem zredukować czas przeznaczony na rzeczy mniej istotne, oraz szukać alternatywnych rozwiązań gdy coś nie rokuje dużych szans powodzenia. Cieszę się, ale raczej to wstyd, że nie umiałem tego wszystkiego wcześniej…

Pierwszy projekt dotyczył akustycznych pomiarów pomieszczeń i składały się nań doświadczenia (nagrywanie “neutralnego” sygnału w konkretnej przestrzeni), teoria, i połączenie jednego z drugim (analiza). Fajnie, bo na Politechnice zdarzało mi się, owszem, pić piwo w letnie wieczory, ale nic więcej. Ogólnie wszystkim studentom (włącznie ze mną) był ten projekt “bólem w dupie”, więc rad przeszedłem do kolejnego.

Kolejny projekt był analizą klasycznego syntezatora (czy też klawisza, kiborda, parapetu)... – wiecie co, nie będę Wam chrzanił na czym to dokładnie polegało, tylko polecam zajrzeć tu po prostu i sobie pooglądać jak kogo interesuje, o. Ten projekt był o wiele ciekawszy. Doznałem tego miłego uczucia naukowca odkrywającego całą gałąź wiedzy o której miał wcześniej bardzo mętne pojęcie. Więc pod koniec pracy żałowałem, że nie spadło z nieba przesunięcie terminu o kolejny tydzień – żeby przeczytać jeszcze więcej, i zbudować jeszcze zajebistszy syntezator!

Niestety nic takiego się nie stało, i przyszedł czas na ostatnie zadanie – teledysk. Pierwotnie planowałem przygotować na tę okazję klip Bartendersów. Ale rozochocony na początku stycznia kręceniem powyższego wpadłem na pomysł stworzenia zupełnie odrębnego filmu, skrojonego specjalnie na to zaliczenie. Oto on.

Dodam, że pierwotnie wcale nie chciałem biegać osobiście, ale poszukiwania aktora/aktorki nie szły najlepiej. Znalazłem natomiast chętną na stanie za kamerą. Dobrą stroną takiego obrotu rzeczy było to, że w fazie zdjęć dobrze wiedziałem jak chcę zagrać, czyli zabiec. Złą – podczas edytowania samego siebie zbiera się czasem na wymioty...

Tak więc nad szkolnymi zadaniami pracowało mi się fajnie, ale z jednym ale. Ale władze uczelni postanowiły drastycznie skrócić godziny otwarcia kampusu, właśnie mniej więcej na początku zapieprzu. Szczerze mnie to rozzłościło, bo nie bardzo miałem co innego do roboty w niedzielę – poza tym terminy goniły. Za radą Marka Woodsa („skargę jednego studenta mnoży się razy 50, bo studenci są leniwi i nawet jak im coś nie pasuje to nie myślą o pisaniu skarg”, oraz „w krajach anglosaskich pisze się najpierw do szefa, a on przekazuje niżej”) postanowiłem więc napisać w tej sprawie email do dziekana, dołączając również kilka nazwisk w rubryce „do wiadomości”. Wyszedł mi długi i pełen niepodważalnych argumentów list. Zabrało mi to co prawda trochę cennego wtedy niezmiernie czasu, ale za to obniżyło poziom żółci w organizmie. Następnego dnia okazało się, że wieść o moim liście rozeszła się po uczelni: dwaj wykładowcy powiedzieli żem słusznie zrobił i zaczęli zachęcać innych żeby też się skarżyli jak coś się nie podoba! Bo burdel na kampusie nieprzeciętny, a w ogóle nie ma skarg, i władze myślą że wszystko jest OK. I jeszcze jedno: skarga wykładowcy ma o wiele mniejszą moc niż skarga studenta – bo student to klient a wykładowca to jak szeregowy pracownik korporacji... No cóż, ta moja uczelnia faktycznie korporację bardziej przypomina niż uniwersytet przez duże U. Niedługa tradycja uczelni i kompleksy z tego powodu skłaniają jej włodarzy do agresywnej ekspansji. Mój kampus jest więc trochę „nowobogacki” – budynek odziedziczony po British Telecom, szklane drzwi, i dziekan z przeszłością w biznesie, a nie karierą akademicką.

Wracając do tematu: tego samego dnia po południu odezwał się emailem sam dziekan z pytaniem w jakich dokładnie godzinach potrzebuję korzystać z pracowni! Pięknie – wygląda na to, że chce otwierać budynek specjalnie dla mnie! Nie bardzo wierzyłem, więc skromnie (i zgodnie z prawdą) odpowiedziałem, że nie ja sam siedzę w pracowniach w weekendy. Po kolejnych 2-3 emailach na przestrzeni półtora tygodnia zebrała się jakaś Wysoka Rada i uradziła nowe, wyraźnie dłuższe godziny otwarcia! Pozytywny skutek mojej (a może nie tylko mojej?) interwencji nieźle mnie zaskoczył. Szkoda tylko, że nowe godziny zaczęły obowiązywać dokładnie następnego dnia po tym jak złożyłem ostatnie z serii zaliczeń...

Starczy o szkole, bo, jakimś sposobem, w tym samym czasie zdążyła się zdarzyć masa innych, równie ciekawych rzeczy!

AKADEMIK

23 stycznia miałem przeprowadzkę. Z małego domu w spokojnej dzielnicy zamieszkanego przez ekscentrycznawą artystkę plastyczkę przeniosłem się do dwudziestopiętrowego akademika, tuż obok którego jest skrzyżowanie głównych linii kolejowych, a niewiele dalej duże budowy: gigantycznego centrum handlowego i kolejnego wieżowca. Ciszę zamieniłem więc na industrialny huk, a gospodynię na ok. 650 studentów, głównie pierwszego roku. Od dawna chciałem to zrobić, niemniej jednak pierwsze wrażenie było „chyba cię Jacu nie powiem co zrobiło żeby się tu wprowadzić”...



Mieszkam na 9 piętrze w mieszkaniu składającym się z 6 pokoi (z łazienkami) oraz kuchniosalonu. W każdym pokoju mieszka student lub studentka. Mój pokój jest dość mały, ale bardzo ergonomiczny, podobnie jak i kuchnia. Najciekawsi są jednak współlokatorzy. Jest to trzech 19-latków i dwie 19-latki, wszyscy z Anglii lub Walii. Miło z ich strony, zaprosili mnie na wspólne wyjście na miasto w sobotni wieczór. Najpierw u nas, potem w innym mieszkaniu (ich znajomych), potem na ulicy, wreszcie w klubie przelatywał nam czas, a ja czułem się jak etnograf – stosujący zasadę „obserwacji uczestniczącej” w życiu dzikiego plemienia. Najpierw sączyli drinki. Potem siedzieli u kolegów, którzy najpierw zastanawiali się w co się ubrać a potem robili się na bóstwa (w stylu bitelsowym mocno, czyli obecnie przeważającym). W tym czasie inni grali w Fifę na konsoli. Potem ścigali się w biegach po ulicy. W końcu tańco-stali na zatłoczonym parkiecie w klubie. Niby wszystko normalnie, ale ich styl przypominał mi ten z amerykańskich seriali dla nastolatków w których wszyscy starają się być niesamowicie „kul”, ochłodzony brytyjską obojętnością. Ja nie pasowałem do nich zupełnie – niemy (nie potrafiłbym sklecić jednego zdania tak jak oni, zresztą 80% z tego co mówili nie rozumiałem – nie ryję się!), inaczej ubrany, urwany z księżyca – byłem jak powietrze. Skisłbym gdyby nie ten „etnograf” we mnie, ciekawy co dalej nastąpi.

Następnego dnia poszedłem z nimi do parku grać w piłkę (ale fajnie, nie grałem od lat!) i dalej nie wiedziałem co powiedzieć, co jest uczuciem podobnym do stania po pas w szambie. Na tym skoczyły się póki co moje przygody z współlokatorami – teraz spotykam się z nimi tylko w kuchni, i zamieniam kilka słów jeśli występują w niej pojedynczo – inaczej jestem poza konkurencją i wraca szambo. Ciekawe czy do czerwca się coś zmieni...

Na szczęście kiepski kontakt z współlokatorami prawie mnie nie martwił. Oto dlaczego:

NAJTLAJF

Kolejne kluczowe wydarzenie zbiegło się w czasie z przeprowadzką. Kilkanaście godzin wcześniej, w środku nocy, przyjechała na dworzec w Cardiff Kasia Rola, czyli stara (ale tylko stażem!) dobra koleżanka z muzykologii. Patronem jej przyjazdu jest kolega Erazm z Rotterdamu, który ostatnio, jak wiemy, jest bardzo zajęty – zza grobu przegania po Europie tysiące studentów. Odebrałem Kasię z dworca, uroczyście wręczyłem klucz do bram miasta stołecznego Kardifu, po czym pomogłem jej znaleźć akademik. Co prawda był on o czwartej w nocy zamknięty na cztery spusty, ale wydzwoniony pan ochroniarz przyjechał otworzyć.

Przez kolejne trzy dni, dzięki nadprzyrodzonej mocy Erazma, Kasia poznała tyle osób ile ja przez poprzednie trzy miesiące! Spotkałem się z nią i nimi raz na mieście, potem Kasia wkręciła mnie na imprezę w akademiku, potem drugą, potem wyjście do pubu na mecz, i tak się potoczyło. Poznałem ogółem gdzieś między 20 a 30 Erazmusów, którzy różnią się od Brytyjczyków jedną zasadniczą rzeczą: są otwarci! Okoliczności są tu nie bez znaczenia – nagle znaleźli się wśród ludzi z całej Europy. Na pierwszych dwóch imprezach zajmowaliśmy się głównie nauką wymowy imion współrozmówców, wymianą informacji o miejscu pochodzenia (czy Caen jest na zachód czy na północ od Paryża?), a ścienna mapa Europy była jednym z centralnych punktów imprezy. Wszyscy porozumiewają się koślawym nieco angielskim ale zdają się znakomicie rozumieć (tym lepiej im pustsze butelki na stole). Odrębność „Erasmus English” jest szczególnie wyraźna, kiedy na imprezie pojawiają się jacyś Brytyjczycy – najcześciej przebywają we własnym towarzystwie, bo bariera językowa jest dla obu stron o wiele za wysoka...

W naszej najbliższej paczce są:

Elisa, z północnych Włoch (nie wygląda na Włoszkę)
Gabriele, ze środkowych Włoch (wygląda, ale za to się nie spóźnia), który kręci z
Sarą z Boden w północnej Szwecji (po kilku latach przypominam sobie podstawy szwedzkiego, co idzie ciężko bo zawsze „wyskakuje” mi indonezyjski J, ale po piwie czy dwóch okazuje się że pamiętam całkiem sporo – co z kolei jeszcze bardziej zdumiewa Sarę...)
Anna-Liisa z Jyväskylä – jak na Finkę przystało lubuje się w śnieg-metalu, którego przecież i ja kiedyś byłem fanem!
Ania Kruszewska z Grochowa we wschodniej Warszawie, z którą zupełnym przypadkiem odkryliśmy, że chodziliśmy do tego samego liceum, i to do takiej samej klasy (ona rok niżej) – „mam wrażenie że cię skądś znam...”

plus chmara innych, których znam słabiej i przez litość dla czytelnika nie wymienię.

Cieszę się bardzo, że zobaczyłem na własne oczy czym się je tego całego Erasmusa, na którym chyba była połowa z moich warszawskich znajomych. Nie chcę być górnolotny (ale będę :-P), ale zryzykuję wyrażenie „pokolenie Erasmus” – polscy studenci rozpraszają się po Europie, masowo i raczej bez kompleksów, po raz pierwszy od daaawna w historii naszego Umęczonego Kyraju...

Tyle na dziś, a w następnych odcinkach o sportach zespołowych (biernych i czynnych), wycieczkach historyczno-krajoznawczych, pracy na autostradzie, słowem – istny jarmark cudów!

A na koniec kilka zdjęć z erazmusowych imprez:


(w akademiku Kasi gotujemy żurek z kiełbasą i pierogi z polskiego sklepu na kolację polsko-włoską)

19 stycznia 2008

Niech tam leje, niech tam wieje, ja się bawię ja się śmie-ję!

Drodzy Kochani,

W Cardiff jest bardzo zróżnicowana pogoda. Raz leje, raz kropi, a czasem zupełnie zwyczajnie pada. Zdarza się kropelkowa zawieja, kiedy indziej znów pozioma ulewa. Czasami (bardzo rzadko) tylko wieje, czasem lekko pada i bardzo wieje, a innym znów razem średnio wieje i niezbyt leje. Zdarza się też że słońce świeci deszczyk pada czarownica się podkrada, ale to w ogóle najrzadziej. Udało mi się ostatnio zobaczyć bezchmurne (po części) niebo, ale akurat byłem w podmiejskim pociągu; jak dojechałem do celu, już kropiło.

Pogoda więc zupełnie dobra byłaby, gdyby nie jedna trudność: o 6:30 nie da się dojechać do pracy żadnym autobusem, nawet gdyby stać mnie było na taki luksus. A na piechotę idzie się tam 25 minut. Kombinacja żeglarskiej kurtki, parasola, i nieprzemakalnych butów przeważnie daje radę, ale przy mocniejszym wietrze główny wysiłek idzie w kierunku utrzymania parasola i uchronienia go przed losem wielu jego kolegów, truchełka których zalegają masowo na chodnikach, ulicach i nielicznych trawnikach miasta stołecznego Kardifu.

Na szczęście problem ten prawie zniknie gdy przeniosę się wreszcie do tego cholernego akademika, który co prawda chmur nie przepędzi (mimo że ma 20 pięter, więc je już solidnie połechtuje), ale dzięki lokalizacji tuż obok kampusu i 5 minut od pracy będzie przynajmniej przystanią z suchymi ciuchami na zmianę.

Jestem przekonany, że pogoda wpłynęła również na inny aspekt moich tutejszych gier i zabaw. Od nowego roku mianowicie postanowiłem bardziej metodycznie eksploatować miejską bibliotekę, a ściślej fonotekę, wypożyczając również takie płyty, których okładki ani nazwy zespołów nic mi nie mówią. Zacząłem więc od regału z A i B, gdzie znalazłem między innymi „Vehicles and Animals” zespołu Athlete oraz „Think Tank” zespołu Blur (o tym zespole, owszem, słyszałem już wcześniej :-P). Nigdy wcześniej nie trawiłem britpopu, który oba te zespoły niezaprzeczalnie reprezentują. Ale od kiedy mam te dwa albumy nie mogę przestać ich słuchać podczas przymusowych spacerów po mieście stołecznym Kardifie, pod kapturem i z parasolem. Bardzo mi się w nich podoba eksperymentalna, ciekawa produkcja (nie są to typowe britpopowe smuty), ale o dziwo ciągnące się wokale czy powolne gitary też brzmią fajnie. Dam głowę, że jest związek między tutejszą pogodą i otoczeniem a tą muzyką - powstawała przecież w podobnych okolicznościach, i chyba ma ten deszcz gdzieś zakodowany. Nie pierwszy raz zresztą czuję jak muzyka zyskuje w swoim oryginalnym kontekście...

Pozdrawiam więc ciepło (9-12 stopni na dworze, odrobinę więcej w domach),
J.
Cardiff, 19-01-2008, 12:30

PS. http://pl.youtube.com/watch?v=1kpAxKm8wSs – jedna z piosenek Athlete.

12 stycznia 2008

Dwa miesiące w jednym! Jarmark cudów!

Hej hej! Cześć! Biorę głos! Witam Was tu, w moim kąciku! Mamy tu i piosenki, i teledyski, istny jarmark cudów!

Cholera, ostatni wpis był na początku listopada... Ale obiecuję że się streszczę. Bo na przykład do połowy grudnia działo się w zasadzie to samo co wcześniej :-P. Tyle że kurs zaczął przyspieszać i pod koniec miałem naprawdę sporo roboty. Trochę obróbki wideo, trochę budowy syntezatorów, trochę akustycznych testów w nowowybudowanych pomieszczeniach na kampusie, i pierwsza w życiu prezentacja na zajęciach po angielsku (uff, już po).

A, no i nowa praca. Od jakiejś połowy listopada raz w tygodniu chodziłem na trzy godziny do lokalnej szkoły w Rhydyfelin (proszę sobie wyguglać gdzie to) pomagać polskim dzieciom w czajeniu co się dzieje na lekcjach. Bowiem dopiero co osiedliły się wraz z rodzicami (kierowcami autobusów i tirów) w okolicy i, choć np. z chemii czy matematyki wiedzą sporo więcej od ich kolegów, to nie mają jak im tego powiedzieć. Nawiasem mówiąc fascynują mnie pozajęzykowe sposoby komunikacji, które dzieci rozwinęły przez te dwa miesiące od początku szkoły, oraz sposoby uczenia się angielskiego – z konieczności zupełnie inne niż te przez które sam przechodziłem. Praca nie opłacała się zbytnio pod względem finansowym, bo do trzech godzin w szkole musiałem dodać dwie na dojazd plus koszt biletu. Ale za to była ciekawa i satysfakcjonująca, a poza tym wybornie jest znów znaleźć się w szkole i usłyszeć „James, proszę natychmiast oddać mi telefon i zameldować się u derektorki” :-)

A, i jeszcze jedna praca! Również od połowy listopada co tydzień jeździłem do kurortu golfowego w Newport (wygugl prosz), to się catering po polsku nazywa. Są tam siedząco-tańczące imprezy na kilkaset osób, i 20-30 mnie podobnych studentów. Sympatycznie, bo jest z kim pogadać, i nie frustruje się czoek że w sobotę wieczorem siedzi sam w domu.

Jeszcze tylko koncert Madness w CIA (Cardiff International Arena) z saksofonistą latającym pod sufitem, oraz erazmusowa wigilia u koleżanek koleżanek, i wreszcie eskejpowałem* się stąd na trzy i pół tygodnia („No ho ho ho ho ho ho ho! To nie tak mało! Brawo!”), podczas których zapewne większość z Was mnie widziała...

W Warszawie było super pod każdym względem, dawno takich fajnych świąt żem nie miał. Oprócz spotkań z rodziną i Anuszką i tabunem przyjaciół udało się z Bartendersami nakręcić teledysk, który, jak dobrze pójdzie, niedługo będzie się pojawiał 20 razy dziennie w emtiwí.

No ale przyszedł styczeń i trzeba było się zawijać z powrotem. W samolotach spiąłem zwieracze i napisałem sporą część referatu, który miał być gotowy na za trzy dni (i dzięki temu był). Potem niekończąca się jazda po Londynie kilkoma pociągami, które nawet nie wiadomo gdzie jadą bo nic za oknami nie widać, ale zakończona znów wspominaniem starych dobrych czasów u Lilii.

W Cardiff poczułem się całkiem miło – pierwszy raz wyjechałem gdzieś za granicę do miejsca które dobrze znam. Znane twarze życzą szczęśliwego nowego roku, świeci słońce (no dobra, po pół godziny się schowało i zaczęło standardowo padać).

Mieszkam znów u pani Dale, taj samej co na początku października. Przedwczoraj opowiedziała mi o swojej pracy magisterskiej z filozofii sztuki wideo. Ciekawy stuff, zwłaszcza że jak wiadomo Jacu się w filmie ostatnio, ę-ą, obraca. Dziś uciąłem kolejną ze dwugodzinną pogadankę z Markiem Woodsem (świeżo upieczony doktor i pracownik uczelni, Amerykanin): coś tam lingwistyka, coś tam odżywianie się, coś tam kariery w filmie, coś tam cholerni Walijczycy, coś tam dojrzewanie w Ohio, coś tam uniwersytety w kraju i na świecie itp., słowem: prawdziwy jarmark cudów.

Niestety dowiedziałem się (to właściwie stety), że „projekt magisterski” robi się tu od marca przez całe lato i oddaje na początku października, a potem jeszcze w listopadzie jest obrona. No i jak ja teraz zrobię Warszawską Jesień 2008? :-( Chyba że skończę wszystko do czerwca, ale to ponoć ciężko. Zwłaszcza że nie mam póki co bladego pojęcia czym konkretnie chciałbym się zająć, a bez tego raczej nie zacznę... Właśnie: jakieś pomysły?

Będę się na 98% wprowadzał na dniach do akademika i mieszkał ze studentami pierwszego roku, czyli 19-latkami :-) Byłem już u jednych, całkiem sympatyczni się wydają. I wszyscy studiują na moim kampusie, może nareszcie nie będę mijał obcych mord na korytarzach... Poluję jeszcze na tańsze pokoje, które mogą się może zwolnić, ale jak wiadomo na ośmioro babka wróżyła...

A w przyszłości? Kontrakt w Bratysławie!

J.
Cardiff, 12-01-2008, 14:27

* - Jakby co, ten makaronis pochodzi jeszcze ze starych dobrych czasów dojazdów do Władysława IV ikarusami 280 na liniach 509 lub 362 w zależności od eskejpującego się.

PS.:


szkoła w Rhydyfelin


okolice szkoły w Rhydyfelin


kampus i jego wypełzła zawartość podczas testów przeciwpożarowych


kampus


kampus


kampus


na blokach


aukcja mięsa na bazarze


Warszawska Jesień czy Targówek?