11 kwietnia 2007

Święta

W Indonezji też jest Wielkanoc – a myślałem, że nie ma. Piątek był oficjalnie dniem wolnym od pracy, z czego nie omieszkałem skorzystać.

Wczesnym popołudniem wsiedliśmy z Candrą (jeden z moich trzech najlepszych kumpli – student socjologii i znajomy wielu) oraz Gazim (kolejny z tych trzech – fotograf bangladeskiego PAPu i ciekawski zwiedzacz) do autobusu kierującego się do Magelang – oddalonego o ok. 50 km od Jogjakarty miasteczka otoczonego trzema wulkanami (na czele z nieustannie zionącym Merapi). Tam przesiedliśmy się na mniejszy, początkowo potwornie zatłoczony, autobus do małej górskiej wioski Wekas. Celem był Merbabu – wulkan wygasły, ale za to wyższy od Merapi.

Po zjedzeniu porządnego obiadu (dla mnie 2x soto ayam) i zaopatrzeniu się w kilka porcji ryżu przed 19 ruszamy w górę. Humory nam dopisują. Dla mnie jest to początek drugiej w życiu wspinaczki na wulkan (pierwszym był prawie dwa razy niższy Gunung Batur na Bali, w połowie lutego). Dla wprawionego Candry – kolejne już wejście na Merbabu i okazja do poznania innych turystów, którzy przyjeżdżają tam głównie z Jogjy. Dla Gaziego natomiast – w ogóle pierwsza w życiu wycieczka na jakąkolwiek górę, bo Bangladesz jest ponoć zupełnie płaski. Na przemian więc strasząc i pocieszając podekscytowanego żółtodzioba dochodzimy do „base camp” – schroniska w ostatniej wiosce po drodze, połączonego z małym sklepem z ekwipunkiem oraz książką rejestracyjną dla wybierających się wyżej. Oprócz stuprocentowo jawajskich starszych gospodarzy spotkaliśmy tam ok. ośmioosobową ekipę z jednej z licznych jogjańskich NGOs, do której po krótkiej rozmowie zdecydowaliśmy się dołączyć.

Dzień wcześniej rozmawiałem z pochodzącym z Magelang sąsiadem Ala, który twierdził, że wejście z Wekas na szczyt zajmuje 4 godziny. Pierwotny plan był taki, żeby przespać się w base camp i standardowo wycelować we wschód słońca, wyruszając ok. 2 w nocy. Okazało się jednak, że spotkana właśnie ekipa przewiduje na wejście ok. 8 godzin, więc błyskając latarkami wyruszamy już o 21. Nie było to miłe zaskoczenie: nie dość, że czekała nas dwa razy dłuższa wspinaczka, to rozmyła się perspektywa krótkiego choćby snu... Trudno, myślę, mamy dużo czasu, więc będzie okazja na drzemkę po drodze lub na szczycie.

Co najmniej dwóch z naszych towarzyszy twierdzi, że zna drogę, jednak dość szybko wybieramy niewłaściwy szlak. Gdy jeden z chłopaków na śliskim odcinku osuwa się o kilka metrów w dżunglę, przewodnicy decydują o powrocie na rozdroże – tracimy ok. godzinę, ale od tej pory droga jest już jasna. Z powodu ciężkiego ekwipunku na plecach kolegów z NGO zatrzymujemy się często, ale wspinaczka idzie sprawnie. Nie tracimy rezonu i cały czas żartujemy, choć z powodu narastającego zmęczenia coraz bardziej od rzeczy. Ok. 1 dochodzimy do „pos 1”: kawałka płaskiej przestrzeni i źródełka wody. Tu chłopcy zaczynają wyciągać zawartość swych plecaków: kubki, kuchenkę, zbiornik z gazem, śpiwory, jedzenie... Chętnie łykamy gorącą kawę, bo... no właśnie: zaczęło się robić zimno. Wkładam na siebie trzy tiszerty, bluzę i kurtkę, ale okazuje się, że przydałoby się więcej. Próbuję spać, ale niegłupi organizm wstrzymuje procedurę. W tej sytuacji najlepszym wyjściem jest ruszenie w dalszą drogę, z nadzieją na więcej ciepła po wschodzie słońca.

Wspinaczka wystarczająco rozgrzewa, ale droga staje się trudniejsza, tym bardziej, że oddaję swoją latarkę Gaziemu (mieliśmy dwie latarki na trzy osoby) – muszę się zadowolić pełnym księżycem i komórką. Teraz idziemy już w milczeniu. Przed 4 dochodzimy do przełęczy, czyli brzegu krateru. Tu znów postój i coraz bardziej doskwierający chłód – zaczyna również wiać. Zjadamy przyniesiony z dołu ryż i trochę krakersów, i znów z miernym skutkiem próbujemy spać. Nasza ekipa z NGO postanawia rozbić tu obóz, więc ok. 4:30 ruszamy w górę z dwoma innymi chłopakami, którzy nas w międzyczasie dogonili.

Ok. 5 decydujemy się zatrzymać na kolejnym „posie” i poczekać tam na wschód słońca. Znów to samo: zimno, zimno!, piźźźźździ jak cholera!!! Oceniam, że było jakieś 6-8 stopni plus wiatr, bo przestała nawet wystarczać jedna para długich spodni.

Percepcję mam więc ograniczoną, nie na tyle jednak, żeby daleko w dole nie dostrzegać otaczających naszą górę, migoczących przydomowymi światełkami równin, a także niewyraźnie zaznaczających się konturów sąsiednich wulkanów. Ok. 5:30 zaczyna jaśnieć, w wyniku czego nikną światełka na równinach, pokazują się za to całe wioski, oraz zielone zbocza naszego wulkanu. Niestety, jest dużo mgły i chmur, więc nie na wszystkie kierunki widok jest równie dobry.

Nadchodzi pora modlitwy, o czym, z czterech muzułmanów, którzy mi towarzyszą, pamięta tylko Gazi. Jest zachwycony: stąd jest sporo bliżej do Allacha! W ogóle, jak na pierwszą górską wycieczkę oraz niezbyt wysportowaną figurę, Gazi spisuje się znakomicie: nie zostaje z tyłu, a także komentuje wszystko z takim przejęciem, jakie ja przeżywałem w górach wieeele lat temu...

Gdy decydujemy się ruszyć dalej, Gaziego ogarnia jednak strach: teraz wszystko już widać, a grań jest wąska i stroma. Wraca więc do obozu rozbitego przez ekipę z NGO na przełęczy, a na szczyt idzie oprócz mnie Candra i dwóch nowych kolegów. Zmęczenie i zimno wciąż potworne, ale docieramy w końcu do tabliczki „najwyższy szczyt, 3171 m n.p.m.” (większość źródeł podaje 3142 m – cóż, Indonezja...). Niestety, z powodu chmur nie widać pobliskiego Merapi. Tu śpimy wreszcie ok. pół godziny pod śpiworami kolegów. Mimo wszystko obudzony drgawkami budzę Candrę i ok. 6:50 zaczynamy schodzić. Idzie nam powoli, bo Candra zdecydował się zdobyć Merbabu w japonkach – nie wynikało to z braku doświadczenia, a raczej z jakichś idealistycznych powodów ekologicznych. W każdym razie schodzenie szło mu naprawdę trudno. Na szczęście słońce zaczęło już nieco przygrzewać, więc skończyliśmy wreszcie przeraźliwie marznąć. Zaczęliśmy za to głodować, więc z radością powitaliśmy kawał chleba zostawiony przez obozowiczów na przełęczy.

Gaziego znaleźliśmy po kilku godzinach marszu w „pos 2”, gdzie dotarł z ekipą z NGO, która rozstawiła już tam całe miasto (brakowało tylko telefonu satelitarnego). Wcisnęli nam kilka paczek ciastek (mnie też by się nie chciało tyle znosić), po czym pożegnaliśmy się.

Do wsi z szosą doszliśmy dopiero przed 17, na przemian stękając i znów żartując. Zasnąłem dopiero o 18 w autobusie Magelang-Jogja – ale tak, że dopiero któreś z kolei „Dziogdzia Dziogdzia Dziogdzia Dziogdziaoł!!!” zdołało przywrócić mi świadomość.

Ogólnie jestem zadowolony z wyprawy, choć przez kilka godzin na górze majaczyłem „chcę do domu” oraz wyobrażałem sobie niedawny, choć tak już daleki obraz cieplutkiej Jogjy. Cud, że się po tym nie przeziębiłem. Widoki były, owszem, lecz nie tak spektakularne jak te z Bali, bo w wielu kierunkach przymglone. Ale pobicie życiowego rekordu wysokości i długości wejścia, a także jeszcze lepsze zintegrowanie się w grupie trzech kumpli daje satysfakcję.

Interesująca okazała się też kultura indonezyjskich turystów górskich. „Nasza” ekipa nie była jedyną, która pakowała się na wulkan z dużą ilością sprzętu. Widząc ich, myślałem, że zamierzają tam spędzić kilka dni. Okazało się, że nie weszli nawet na sam szczyt; wrócili po kilkunastu zaledwie godzinach, również prawie bez snu. Gorąca kawa na górze jest rzeczą przyjemną, ale pomaga niewiele – poza tym łatwiej ją przynieść w termosie. W ich rozmowach, a także na vlepkach w „base camps” przewijało się kilka słów kluczowych: „NGO”, „environmental”, „adventure”, które są w Jogjy w pewnych kręgach na topie, i stanowią kolejny przykład wszechobecnego tu przerostu formy nad treścią i dbałości o status...

W sobotę wieczorem, po dotarciu do domu Candry ledwo żywy wsiadłem na motor, odwiozłem Gaziego i ruszyłem do centrum – do Malioboro Malla, w którym już trzy prawie godziny wcześniej byłem umówiony z bawiącą wyjątkowo w Jogjy Molką. Oczywiście już dawno stamtąd wybyła, w końcu znalazłem ją w którejś ze szpanerskich kafejek.

I tu zaczęły się... święta! Po drodze do domu dowiedzieliśmy się, że niedzielna msza w największym Jogjańskim kościele jest o 7 rano, i postanowiliśmy na nią pójść. Po czterech tym razem godzinach snu, a więc wciąż bardzo zmęczony, zaliczyłem liturgię po indonezyjsku. Potem pojechaliśmy na plac przed kratonem, gdzie w jednym z warungów dołożyliśmy do zwykłego śniadania (ryż i coś w rodzaju placków) po gęsim jajku pod hasłem wesołych świąt. I na tym koniec ceremonii – ale fajnie! Niedługo później odwiozłem Molkę na dworzec, wróciłem do domu i kamiennym snem zakończyłem ten wyjątkowo długi, świąteczny weekend.

Zdróweczko,
J.,
Yogyakarta, 11-04-2007, 18:25

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

super.u mnie niestety bez zdobywania szczytow,a jest na co tu a homeiniego wchodzic...
Yo