09 marca 2008

Hej,

Zaraz po wysłaniu poprzedniej blogowej notki przez 3 tygodnie miałem dziki zapieprz na uczelni, a potem tydzień zbyt leniwy, żeby się zabrać do pisania. I tyle się uzbierało, że przez kolejne tygodnie zapełniałem kartkę za kartką i wciąż nie było widać końca tematów. To zatrważające, statystycznie zakrawa wszak na czystą grafomanię! Tak więc Jacu, nieodrodny syn swojej Matki Kustoszki, postanowił podzielić się na odcinki. Dziś więc – Odcinek Pierwszy.

SZKOŁA

W okresie zapieprzu głównie zajmowałem się robieniem trzech projektów, z których każdy trzeba było oddać w odpowiedni piątek najpóźniej o 16:00 w recepcji (za spóźnienie 10 minut grożą wydaleniem z uczelni, ale nie egzekwuje się tego). Tak więc Jacu, zupełnie jak nie on, pracował jak wuł i mół, bo w głowie tykały mu godziny pozostałe do żelazno-platynowego terminu. A terminy (ale takie właśnie prawdziwe) motywują i wyjątkowo efektywnie mi się z nimi pracowało. W trzecim tygodniu przyzwyczaiłem się już do tego rytmu. Udało mi się jakimś cudem zredukować czas przeznaczony na rzeczy mniej istotne, oraz szukać alternatywnych rozwiązań gdy coś nie rokuje dużych szans powodzenia. Cieszę się, ale raczej to wstyd, że nie umiałem tego wszystkiego wcześniej…

Pierwszy projekt dotyczył akustycznych pomiarów pomieszczeń i składały się nań doświadczenia (nagrywanie “neutralnego” sygnału w konkretnej przestrzeni), teoria, i połączenie jednego z drugim (analiza). Fajnie, bo na Politechnice zdarzało mi się, owszem, pić piwo w letnie wieczory, ale nic więcej. Ogólnie wszystkim studentom (włącznie ze mną) był ten projekt “bólem w dupie”, więc rad przeszedłem do kolejnego.

Kolejny projekt był analizą klasycznego syntezatora (czy też klawisza, kiborda, parapetu)... – wiecie co, nie będę Wam chrzanił na czym to dokładnie polegało, tylko polecam zajrzeć tu po prostu i sobie pooglądać jak kogo interesuje, o. Ten projekt był o wiele ciekawszy. Doznałem tego miłego uczucia naukowca odkrywającego całą gałąź wiedzy o której miał wcześniej bardzo mętne pojęcie. Więc pod koniec pracy żałowałem, że nie spadło z nieba przesunięcie terminu o kolejny tydzień – żeby przeczytać jeszcze więcej, i zbudować jeszcze zajebistszy syntezator!

Niestety nic takiego się nie stało, i przyszedł czas na ostatnie zadanie – teledysk. Pierwotnie planowałem przygotować na tę okazję klip Bartendersów. Ale rozochocony na początku stycznia kręceniem powyższego wpadłem na pomysł stworzenia zupełnie odrębnego filmu, skrojonego specjalnie na to zaliczenie. Oto on.

Dodam, że pierwotnie wcale nie chciałem biegać osobiście, ale poszukiwania aktora/aktorki nie szły najlepiej. Znalazłem natomiast chętną na stanie za kamerą. Dobrą stroną takiego obrotu rzeczy było to, że w fazie zdjęć dobrze wiedziałem jak chcę zagrać, czyli zabiec. Złą – podczas edytowania samego siebie zbiera się czasem na wymioty...

Tak więc nad szkolnymi zadaniami pracowało mi się fajnie, ale z jednym ale. Ale władze uczelni postanowiły drastycznie skrócić godziny otwarcia kampusu, właśnie mniej więcej na początku zapieprzu. Szczerze mnie to rozzłościło, bo nie bardzo miałem co innego do roboty w niedzielę – poza tym terminy goniły. Za radą Marka Woodsa („skargę jednego studenta mnoży się razy 50, bo studenci są leniwi i nawet jak im coś nie pasuje to nie myślą o pisaniu skarg”, oraz „w krajach anglosaskich pisze się najpierw do szefa, a on przekazuje niżej”) postanowiłem więc napisać w tej sprawie email do dziekana, dołączając również kilka nazwisk w rubryce „do wiadomości”. Wyszedł mi długi i pełen niepodważalnych argumentów list. Zabrało mi to co prawda trochę cennego wtedy niezmiernie czasu, ale za to obniżyło poziom żółci w organizmie. Następnego dnia okazało się, że wieść o moim liście rozeszła się po uczelni: dwaj wykładowcy powiedzieli żem słusznie zrobił i zaczęli zachęcać innych żeby też się skarżyli jak coś się nie podoba! Bo burdel na kampusie nieprzeciętny, a w ogóle nie ma skarg, i władze myślą że wszystko jest OK. I jeszcze jedno: skarga wykładowcy ma o wiele mniejszą moc niż skarga studenta – bo student to klient a wykładowca to jak szeregowy pracownik korporacji... No cóż, ta moja uczelnia faktycznie korporację bardziej przypomina niż uniwersytet przez duże U. Niedługa tradycja uczelni i kompleksy z tego powodu skłaniają jej włodarzy do agresywnej ekspansji. Mój kampus jest więc trochę „nowobogacki” – budynek odziedziczony po British Telecom, szklane drzwi, i dziekan z przeszłością w biznesie, a nie karierą akademicką.

Wracając do tematu: tego samego dnia po południu odezwał się emailem sam dziekan z pytaniem w jakich dokładnie godzinach potrzebuję korzystać z pracowni! Pięknie – wygląda na to, że chce otwierać budynek specjalnie dla mnie! Nie bardzo wierzyłem, więc skromnie (i zgodnie z prawdą) odpowiedziałem, że nie ja sam siedzę w pracowniach w weekendy. Po kolejnych 2-3 emailach na przestrzeni półtora tygodnia zebrała się jakaś Wysoka Rada i uradziła nowe, wyraźnie dłuższe godziny otwarcia! Pozytywny skutek mojej (a może nie tylko mojej?) interwencji nieźle mnie zaskoczył. Szkoda tylko, że nowe godziny zaczęły obowiązywać dokładnie następnego dnia po tym jak złożyłem ostatnie z serii zaliczeń...

Starczy o szkole, bo, jakimś sposobem, w tym samym czasie zdążyła się zdarzyć masa innych, równie ciekawych rzeczy!

AKADEMIK

23 stycznia miałem przeprowadzkę. Z małego domu w spokojnej dzielnicy zamieszkanego przez ekscentrycznawą artystkę plastyczkę przeniosłem się do dwudziestopiętrowego akademika, tuż obok którego jest skrzyżowanie głównych linii kolejowych, a niewiele dalej duże budowy: gigantycznego centrum handlowego i kolejnego wieżowca. Ciszę zamieniłem więc na industrialny huk, a gospodynię na ok. 650 studentów, głównie pierwszego roku. Od dawna chciałem to zrobić, niemniej jednak pierwsze wrażenie było „chyba cię Jacu nie powiem co zrobiło żeby się tu wprowadzić”...



Mieszkam na 9 piętrze w mieszkaniu składającym się z 6 pokoi (z łazienkami) oraz kuchniosalonu. W każdym pokoju mieszka student lub studentka. Mój pokój jest dość mały, ale bardzo ergonomiczny, podobnie jak i kuchnia. Najciekawsi są jednak współlokatorzy. Jest to trzech 19-latków i dwie 19-latki, wszyscy z Anglii lub Walii. Miło z ich strony, zaprosili mnie na wspólne wyjście na miasto w sobotni wieczór. Najpierw u nas, potem w innym mieszkaniu (ich znajomych), potem na ulicy, wreszcie w klubie przelatywał nam czas, a ja czułem się jak etnograf – stosujący zasadę „obserwacji uczestniczącej” w życiu dzikiego plemienia. Najpierw sączyli drinki. Potem siedzieli u kolegów, którzy najpierw zastanawiali się w co się ubrać a potem robili się na bóstwa (w stylu bitelsowym mocno, czyli obecnie przeważającym). W tym czasie inni grali w Fifę na konsoli. Potem ścigali się w biegach po ulicy. W końcu tańco-stali na zatłoczonym parkiecie w klubie. Niby wszystko normalnie, ale ich styl przypominał mi ten z amerykańskich seriali dla nastolatków w których wszyscy starają się być niesamowicie „kul”, ochłodzony brytyjską obojętnością. Ja nie pasowałem do nich zupełnie – niemy (nie potrafiłbym sklecić jednego zdania tak jak oni, zresztą 80% z tego co mówili nie rozumiałem – nie ryję się!), inaczej ubrany, urwany z księżyca – byłem jak powietrze. Skisłbym gdyby nie ten „etnograf” we mnie, ciekawy co dalej nastąpi.

Następnego dnia poszedłem z nimi do parku grać w piłkę (ale fajnie, nie grałem od lat!) i dalej nie wiedziałem co powiedzieć, co jest uczuciem podobnym do stania po pas w szambie. Na tym skoczyły się póki co moje przygody z współlokatorami – teraz spotykam się z nimi tylko w kuchni, i zamieniam kilka słów jeśli występują w niej pojedynczo – inaczej jestem poza konkurencją i wraca szambo. Ciekawe czy do czerwca się coś zmieni...

Na szczęście kiepski kontakt z współlokatorami prawie mnie nie martwił. Oto dlaczego:

NAJTLAJF

Kolejne kluczowe wydarzenie zbiegło się w czasie z przeprowadzką. Kilkanaście godzin wcześniej, w środku nocy, przyjechała na dworzec w Cardiff Kasia Rola, czyli stara (ale tylko stażem!) dobra koleżanka z muzykologii. Patronem jej przyjazdu jest kolega Erazm z Rotterdamu, który ostatnio, jak wiemy, jest bardzo zajęty – zza grobu przegania po Europie tysiące studentów. Odebrałem Kasię z dworca, uroczyście wręczyłem klucz do bram miasta stołecznego Kardifu, po czym pomogłem jej znaleźć akademik. Co prawda był on o czwartej w nocy zamknięty na cztery spusty, ale wydzwoniony pan ochroniarz przyjechał otworzyć.

Przez kolejne trzy dni, dzięki nadprzyrodzonej mocy Erazma, Kasia poznała tyle osób ile ja przez poprzednie trzy miesiące! Spotkałem się z nią i nimi raz na mieście, potem Kasia wkręciła mnie na imprezę w akademiku, potem drugą, potem wyjście do pubu na mecz, i tak się potoczyło. Poznałem ogółem gdzieś między 20 a 30 Erazmusów, którzy różnią się od Brytyjczyków jedną zasadniczą rzeczą: są otwarci! Okoliczności są tu nie bez znaczenia – nagle znaleźli się wśród ludzi z całej Europy. Na pierwszych dwóch imprezach zajmowaliśmy się głównie nauką wymowy imion współrozmówców, wymianą informacji o miejscu pochodzenia (czy Caen jest na zachód czy na północ od Paryża?), a ścienna mapa Europy była jednym z centralnych punktów imprezy. Wszyscy porozumiewają się koślawym nieco angielskim ale zdają się znakomicie rozumieć (tym lepiej im pustsze butelki na stole). Odrębność „Erasmus English” jest szczególnie wyraźna, kiedy na imprezie pojawiają się jacyś Brytyjczycy – najcześciej przebywają we własnym towarzystwie, bo bariera językowa jest dla obu stron o wiele za wysoka...

W naszej najbliższej paczce są:

Elisa, z północnych Włoch (nie wygląda na Włoszkę)
Gabriele, ze środkowych Włoch (wygląda, ale za to się nie spóźnia), który kręci z
Sarą z Boden w północnej Szwecji (po kilku latach przypominam sobie podstawy szwedzkiego, co idzie ciężko bo zawsze „wyskakuje” mi indonezyjski J, ale po piwie czy dwóch okazuje się że pamiętam całkiem sporo – co z kolei jeszcze bardziej zdumiewa Sarę...)
Anna-Liisa z Jyväskylä – jak na Finkę przystało lubuje się w śnieg-metalu, którego przecież i ja kiedyś byłem fanem!
Ania Kruszewska z Grochowa we wschodniej Warszawie, z którą zupełnym przypadkiem odkryliśmy, że chodziliśmy do tego samego liceum, i to do takiej samej klasy (ona rok niżej) – „mam wrażenie że cię skądś znam...”

plus chmara innych, których znam słabiej i przez litość dla czytelnika nie wymienię.

Cieszę się bardzo, że zobaczyłem na własne oczy czym się je tego całego Erasmusa, na którym chyba była połowa z moich warszawskich znajomych. Nie chcę być górnolotny (ale będę :-P), ale zryzykuję wyrażenie „pokolenie Erasmus” – polscy studenci rozpraszają się po Europie, masowo i raczej bez kompleksów, po raz pierwszy od daaawna w historii naszego Umęczonego Kyraju...

Tyle na dziś, a w następnych odcinkach o sportach zespołowych (biernych i czynnych), wycieczkach historyczno-krajoznawczych, pracy na autostradzie, słowem – istny jarmark cudów!

A na koniec kilka zdjęć z erazmusowych imprez:


(w akademiku Kasi gotujemy żurek z kiełbasą i pierogi z polskiego sklepu na kolację polsko-włoską)

19 stycznia 2008

Niech tam leje, niech tam wieje, ja się bawię ja się śmie-ję!

Drodzy Kochani,

W Cardiff jest bardzo zróżnicowana pogoda. Raz leje, raz kropi, a czasem zupełnie zwyczajnie pada. Zdarza się kropelkowa zawieja, kiedy indziej znów pozioma ulewa. Czasami (bardzo rzadko) tylko wieje, czasem lekko pada i bardzo wieje, a innym znów razem średnio wieje i niezbyt leje. Zdarza się też że słońce świeci deszczyk pada czarownica się podkrada, ale to w ogóle najrzadziej. Udało mi się ostatnio zobaczyć bezchmurne (po części) niebo, ale akurat byłem w podmiejskim pociągu; jak dojechałem do celu, już kropiło.

Pogoda więc zupełnie dobra byłaby, gdyby nie jedna trudność: o 6:30 nie da się dojechać do pracy żadnym autobusem, nawet gdyby stać mnie było na taki luksus. A na piechotę idzie się tam 25 minut. Kombinacja żeglarskiej kurtki, parasola, i nieprzemakalnych butów przeważnie daje radę, ale przy mocniejszym wietrze główny wysiłek idzie w kierunku utrzymania parasola i uchronienia go przed losem wielu jego kolegów, truchełka których zalegają masowo na chodnikach, ulicach i nielicznych trawnikach miasta stołecznego Kardifu.

Na szczęście problem ten prawie zniknie gdy przeniosę się wreszcie do tego cholernego akademika, który co prawda chmur nie przepędzi (mimo że ma 20 pięter, więc je już solidnie połechtuje), ale dzięki lokalizacji tuż obok kampusu i 5 minut od pracy będzie przynajmniej przystanią z suchymi ciuchami na zmianę.

Jestem przekonany, że pogoda wpłynęła również na inny aspekt moich tutejszych gier i zabaw. Od nowego roku mianowicie postanowiłem bardziej metodycznie eksploatować miejską bibliotekę, a ściślej fonotekę, wypożyczając również takie płyty, których okładki ani nazwy zespołów nic mi nie mówią. Zacząłem więc od regału z A i B, gdzie znalazłem między innymi „Vehicles and Animals” zespołu Athlete oraz „Think Tank” zespołu Blur (o tym zespole, owszem, słyszałem już wcześniej :-P). Nigdy wcześniej nie trawiłem britpopu, który oba te zespoły niezaprzeczalnie reprezentują. Ale od kiedy mam te dwa albumy nie mogę przestać ich słuchać podczas przymusowych spacerów po mieście stołecznym Kardifie, pod kapturem i z parasolem. Bardzo mi się w nich podoba eksperymentalna, ciekawa produkcja (nie są to typowe britpopowe smuty), ale o dziwo ciągnące się wokale czy powolne gitary też brzmią fajnie. Dam głowę, że jest związek między tutejszą pogodą i otoczeniem a tą muzyką - powstawała przecież w podobnych okolicznościach, i chyba ma ten deszcz gdzieś zakodowany. Nie pierwszy raz zresztą czuję jak muzyka zyskuje w swoim oryginalnym kontekście...

Pozdrawiam więc ciepło (9-12 stopni na dworze, odrobinę więcej w domach),
J.
Cardiff, 19-01-2008, 12:30

PS. http://pl.youtube.com/watch?v=1kpAxKm8wSs – jedna z piosenek Athlete.

12 stycznia 2008

Dwa miesiące w jednym! Jarmark cudów!

Hej hej! Cześć! Biorę głos! Witam Was tu, w moim kąciku! Mamy tu i piosenki, i teledyski, istny jarmark cudów!

Cholera, ostatni wpis był na początku listopada... Ale obiecuję że się streszczę. Bo na przykład do połowy grudnia działo się w zasadzie to samo co wcześniej :-P. Tyle że kurs zaczął przyspieszać i pod koniec miałem naprawdę sporo roboty. Trochę obróbki wideo, trochę budowy syntezatorów, trochę akustycznych testów w nowowybudowanych pomieszczeniach na kampusie, i pierwsza w życiu prezentacja na zajęciach po angielsku (uff, już po).

A, no i nowa praca. Od jakiejś połowy listopada raz w tygodniu chodziłem na trzy godziny do lokalnej szkoły w Rhydyfelin (proszę sobie wyguglać gdzie to) pomagać polskim dzieciom w czajeniu co się dzieje na lekcjach. Bowiem dopiero co osiedliły się wraz z rodzicami (kierowcami autobusów i tirów) w okolicy i, choć np. z chemii czy matematyki wiedzą sporo więcej od ich kolegów, to nie mają jak im tego powiedzieć. Nawiasem mówiąc fascynują mnie pozajęzykowe sposoby komunikacji, które dzieci rozwinęły przez te dwa miesiące od początku szkoły, oraz sposoby uczenia się angielskiego – z konieczności zupełnie inne niż te przez które sam przechodziłem. Praca nie opłacała się zbytnio pod względem finansowym, bo do trzech godzin w szkole musiałem dodać dwie na dojazd plus koszt biletu. Ale za to była ciekawa i satysfakcjonująca, a poza tym wybornie jest znów znaleźć się w szkole i usłyszeć „James, proszę natychmiast oddać mi telefon i zameldować się u derektorki” :-)

A, i jeszcze jedna praca! Również od połowy listopada co tydzień jeździłem do kurortu golfowego w Newport (wygugl prosz), to się catering po polsku nazywa. Są tam siedząco-tańczące imprezy na kilkaset osób, i 20-30 mnie podobnych studentów. Sympatycznie, bo jest z kim pogadać, i nie frustruje się czoek że w sobotę wieczorem siedzi sam w domu.

Jeszcze tylko koncert Madness w CIA (Cardiff International Arena) z saksofonistą latającym pod sufitem, oraz erazmusowa wigilia u koleżanek koleżanek, i wreszcie eskejpowałem* się stąd na trzy i pół tygodnia („No ho ho ho ho ho ho ho! To nie tak mało! Brawo!”), podczas których zapewne większość z Was mnie widziała...

W Warszawie było super pod każdym względem, dawno takich fajnych świąt żem nie miał. Oprócz spotkań z rodziną i Anuszką i tabunem przyjaciół udało się z Bartendersami nakręcić teledysk, który, jak dobrze pójdzie, niedługo będzie się pojawiał 20 razy dziennie w emtiwí.

No ale przyszedł styczeń i trzeba było się zawijać z powrotem. W samolotach spiąłem zwieracze i napisałem sporą część referatu, który miał być gotowy na za trzy dni (i dzięki temu był). Potem niekończąca się jazda po Londynie kilkoma pociągami, które nawet nie wiadomo gdzie jadą bo nic za oknami nie widać, ale zakończona znów wspominaniem starych dobrych czasów u Lilii.

W Cardiff poczułem się całkiem miło – pierwszy raz wyjechałem gdzieś za granicę do miejsca które dobrze znam. Znane twarze życzą szczęśliwego nowego roku, świeci słońce (no dobra, po pół godziny się schowało i zaczęło standardowo padać).

Mieszkam znów u pani Dale, taj samej co na początku października. Przedwczoraj opowiedziała mi o swojej pracy magisterskiej z filozofii sztuki wideo. Ciekawy stuff, zwłaszcza że jak wiadomo Jacu się w filmie ostatnio, ę-ą, obraca. Dziś uciąłem kolejną ze dwugodzinną pogadankę z Markiem Woodsem (świeżo upieczony doktor i pracownik uczelni, Amerykanin): coś tam lingwistyka, coś tam odżywianie się, coś tam kariery w filmie, coś tam cholerni Walijczycy, coś tam dojrzewanie w Ohio, coś tam uniwersytety w kraju i na świecie itp., słowem: prawdziwy jarmark cudów.

Niestety dowiedziałem się (to właściwie stety), że „projekt magisterski” robi się tu od marca przez całe lato i oddaje na początku października, a potem jeszcze w listopadzie jest obrona. No i jak ja teraz zrobię Warszawską Jesień 2008? :-( Chyba że skończę wszystko do czerwca, ale to ponoć ciężko. Zwłaszcza że nie mam póki co bladego pojęcia czym konkretnie chciałbym się zająć, a bez tego raczej nie zacznę... Właśnie: jakieś pomysły?

Będę się na 98% wprowadzał na dniach do akademika i mieszkał ze studentami pierwszego roku, czyli 19-latkami :-) Byłem już u jednych, całkiem sympatyczni się wydają. I wszyscy studiują na moim kampusie, może nareszcie nie będę mijał obcych mord na korytarzach... Poluję jeszcze na tańsze pokoje, które mogą się może zwolnić, ale jak wiadomo na ośmioro babka wróżyła...

A w przyszłości? Kontrakt w Bratysławie!

J.
Cardiff, 12-01-2008, 14:27

* - Jakby co, ten makaronis pochodzi jeszcze ze starych dobrych czasów dojazdów do Władysława IV ikarusami 280 na liniach 509 lub 362 w zależności od eskejpującego się.

PS.:


szkoła w Rhydyfelin


okolice szkoły w Rhydyfelin


kampus i jego wypełzła zawartość podczas testów przeciwpożarowych


kampus


kampus


kampus


na blokach


aukcja mięsa na bazarze


Warszawska Jesień czy Targówek?

27 października 2007

Aberystwyth

Hej,
Kilka zdjęć z wczorajszej kampusowej wycieczki do Aberystwyth (Zachodnia Walia).
Cardiff, 28-10-2007, 11:12




25 października 2007

Skia!

Cześć,
Nie pisałem już ładne trochę, ale zupełnie nie było się czym chwalić. Studia rozwijają się bardzo powoli, prace dostaję coraz gorsze, a z najlepszej mnie wyrzucili (pierwszy raz w życiu!).
Ale przedwczoraj coś się wreszcie wydarzyło.
Jeden z wykładowców, od akustyki i produkcji, zaprosił studentów na koncert zespołu w którym gra. Wiedzeni ciekawością a także zapewne chęcią konsumpcji alkoholu spożywczego w towarzystwie współkursantów i przełamania komunikacyjnych lodów studenci mojego kursu odznaczyli się w irlandzkim pubie frekwencją podobną do tej w naszych ostatnich wyborach*.
Okazało się, że Jim Barrett gra na saksofonie basowym w jazzowym big-bandzie.
A teraz najlepsze: zespół wychodzi na scenę i od czego zaczyna? „Skaravan”, czyli absolutna jamajska klasyka! Wyobraźcie sobie moje zdumienie – przez ostatnie 2 tygodnie szukałem jakichkolwiek śladów ska w moim nowym mieście, i nic. A tu proszę, na pierwszym koncercie na który poszedłem mój własny wykładowca na basowym saksie robi rytmiczne dęte!
Jamajskie rytmy złożyły się na jakieś 40% seta, zagrali m.in. jeden z najlepszych numerów jakie znam, czyli „Pressure Drop”.
Oczywiście największym atutem big-bandowych wykonań była duża ilość solówek. Całość brzmiała jednak trochę chaotycznie, a przede wszystkim bardzo brakowało im Afrosa, bo perkusista nie za bardzo sobie radził, szczególnie ze ska. Zainteresowanym polecam kawałki do ściągnięcia z ich strony (www.wonderbrass.org.uk).
Wczoraj poznałem kilku innych polskich studentów z mojej szkoły. Fajni są. Być może w przyszłym miesiącu zaczniemy pomagać w angielskim polskim dzieciom, które dopiero co przyjechały z Kraju, poszły do lokalnej szkoły, i nie za bardzo be czy me.
Pozdrawiam!
J.
Cardiff, 25-10-2007, 9:54

* właśnie – w okręgowej komisji wyborczej w Cardiff, 10 minut piechotą od domu, spełniłem w niedzielę obowiązek obywatela RP. Okazało się to o wiele prostsze niż załatwienie głosowania w innym mieście w Polsce – wystarczyło wcześniej wypełnić internetowy formularz. A może w Polsce też już tak było tym razem?...



10 października 2007

Dzicy

W poniedziałek byłem pierwszy raz w pracy. Ok. 14:00 wsiadłem do furgonetki niejakiego Ray'a. Jest to klasyczny objazdowy sklepik z lodami, cukierkami, gumami do żucia, batonikami, czyli wszystkim na widok czego dzieci wyciągają drobne od rodziców. Zajeżdża się na osiedle, puszcza melodyjkę z pozytywki, po czym przed okienkiem ustawia się mniej lub bardziej rozwrzeszczana kolejka bachorów.
Zwyczajna rzecz - gdyby nie miejsce, w którym Ray działa.
Jest to mianowice jedno z najgorszych pod względem społecznym przedmieść Cardiff. Z pozoru (czyli z punktu widzenia świeżo przybyłego cudzoziemca) wcale tego nie widać: samochody wokół co prawda małe, ale nowe (przewrotnie: tu niewielki nowy samochód oznacza biedę; żeby mieć stare a tym bardziej duże auto trzeba płacić za nie ogromny doroczny podatek), trawniki tam gdzie trzeba, czysto, domy-szeregowce są niezbyt stare i trzymają się dobrze. Ale ludzie zupełnie do tego nie pasują. Dzieci chodzą w brudnych ciuchach i przeklinają, nastolatki oferują trefne radia samochodowe a dorośli narzekają na podwyżki mleka w tesco (osi kulturalnej okolicy) - wielu z nich żyje z zasiłków (Ray opowiada mi ich historie gdy oddalamy się na kolejną ulicę). Uderzające jest to że prawie wszyscy tam są b r z y d c y, oraz, że prawie nie ma wśród nich imigrantów - to prawdziwi, rdzenni, południowi Walijczycy. Mówią jeszcze mniej zrozumiałym akcentem niż ludzie w mieście (choć wciąż jest to angielski, nie walijski). Są biedni - nie dość że zarabiają minimum to nie potrafią oszczędzać i nierzadko zalegają z czynszem. Są wśród nich Cyganie, czy "podróżnicy", jak eufemistycznie nazywa ich Ray (nie wyglądają jednakże jak Romowie) - ich dzieci kończą edukację np. w wieku 10 lat i nie umieją czytać (byłem świadkiem jak nastoletnia dziewczyna musiała wysłuchać co Ray ma na składzie bo po napisach się nie zorientowała). Po dwóch dniach jeżdżenia po tych osiedlach po osiem godzin zacząłem tęsknić do zwyczajnych, różnorodnych ludzi mających jakieś normalniejsze sprawy na głowach, myśli między neuronami, a przede wszystkim pomysły i cele w życiu - a tacy mieszkają w "mieście". Będąc dziś na uniwerku tym dobitniej uświadomiłem sobie tę różnicę.
Ray jest, można powiedzieć, centralną postacią tego środowiska - jeździ po tych samych kilkunastu ulicach od dziewięciu lat, wszystkich zna, dla wszystkich ma żarcik dnia, wysłuchuje narzekań i zwierzeń. Jeśli ktoś z Was oglądał za młodu "Listonosza Pata" może sobie te sytuacje troszkę wyobrazić.
Jeszcze kilka dni i sam zacznę jeździć tą furgonetką - dobre strony są takie że jeśli zacznę rozumieć t y c h ludzi, to z tymi z miasta będzie już zupełnie łatwo. Poza tym Ray jest "w porządku" - płaci mi od początku "szkolenia" i jest ogólnie sympatyczny.
A lepszej pracy na razie nie znalazłem.
W ogóle momentami mam wrażenie że życie tu jest jakieś "niedorozwinięte" - oficjalne procedury są wytłumaczone jak przedszkolakowi, niewielu zdaje się mierzyć wysoko, a dziś rano niedaleko domu jakiś doręczyciel pyta mnie gdzie jest numer 42 bo szuka już jakiś czas i nie może znaleźć (a jesteśmy na nieparzystej stronie ulicy).
Od 9 dni poznałem może z 5 osób. Wciąż kierunek zmierzania tego wszystkiego jest zupełnie mętny i zaczynam tracić nadzieję na to że się wkrótce pojawi.
Ale przynajmniej jest ciepło i bezdeszczowo, a przeważnie nawet słonecznie.
J.
Cardiff, 10-10-2007, 19:47