10 października 2007

Dzicy

W poniedziałek byłem pierwszy raz w pracy. Ok. 14:00 wsiadłem do furgonetki niejakiego Ray'a. Jest to klasyczny objazdowy sklepik z lodami, cukierkami, gumami do żucia, batonikami, czyli wszystkim na widok czego dzieci wyciągają drobne od rodziców. Zajeżdża się na osiedle, puszcza melodyjkę z pozytywki, po czym przed okienkiem ustawia się mniej lub bardziej rozwrzeszczana kolejka bachorów.
Zwyczajna rzecz - gdyby nie miejsce, w którym Ray działa.
Jest to mianowice jedno z najgorszych pod względem społecznym przedmieść Cardiff. Z pozoru (czyli z punktu widzenia świeżo przybyłego cudzoziemca) wcale tego nie widać: samochody wokół co prawda małe, ale nowe (przewrotnie: tu niewielki nowy samochód oznacza biedę; żeby mieć stare a tym bardziej duże auto trzeba płacić za nie ogromny doroczny podatek), trawniki tam gdzie trzeba, czysto, domy-szeregowce są niezbyt stare i trzymają się dobrze. Ale ludzie zupełnie do tego nie pasują. Dzieci chodzą w brudnych ciuchach i przeklinają, nastolatki oferują trefne radia samochodowe a dorośli narzekają na podwyżki mleka w tesco (osi kulturalnej okolicy) - wielu z nich żyje z zasiłków (Ray opowiada mi ich historie gdy oddalamy się na kolejną ulicę). Uderzające jest to że prawie wszyscy tam są b r z y d c y, oraz, że prawie nie ma wśród nich imigrantów - to prawdziwi, rdzenni, południowi Walijczycy. Mówią jeszcze mniej zrozumiałym akcentem niż ludzie w mieście (choć wciąż jest to angielski, nie walijski). Są biedni - nie dość że zarabiają minimum to nie potrafią oszczędzać i nierzadko zalegają z czynszem. Są wśród nich Cyganie, czy "podróżnicy", jak eufemistycznie nazywa ich Ray (nie wyglądają jednakże jak Romowie) - ich dzieci kończą edukację np. w wieku 10 lat i nie umieją czytać (byłem świadkiem jak nastoletnia dziewczyna musiała wysłuchać co Ray ma na składzie bo po napisach się nie zorientowała). Po dwóch dniach jeżdżenia po tych osiedlach po osiem godzin zacząłem tęsknić do zwyczajnych, różnorodnych ludzi mających jakieś normalniejsze sprawy na głowach, myśli między neuronami, a przede wszystkim pomysły i cele w życiu - a tacy mieszkają w "mieście". Będąc dziś na uniwerku tym dobitniej uświadomiłem sobie tę różnicę.
Ray jest, można powiedzieć, centralną postacią tego środowiska - jeździ po tych samych kilkunastu ulicach od dziewięciu lat, wszystkich zna, dla wszystkich ma żarcik dnia, wysłuchuje narzekań i zwierzeń. Jeśli ktoś z Was oglądał za młodu "Listonosza Pata" może sobie te sytuacje troszkę wyobrazić.
Jeszcze kilka dni i sam zacznę jeździć tą furgonetką - dobre strony są takie że jeśli zacznę rozumieć t y c h ludzi, to z tymi z miasta będzie już zupełnie łatwo. Poza tym Ray jest "w porządku" - płaci mi od początku "szkolenia" i jest ogólnie sympatyczny.
A lepszej pracy na razie nie znalazłem.
W ogóle momentami mam wrażenie że życie tu jest jakieś "niedorozwinięte" - oficjalne procedury są wytłumaczone jak przedszkolakowi, niewielu zdaje się mierzyć wysoko, a dziś rano niedaleko domu jakiś doręczyciel pyta mnie gdzie jest numer 42 bo szuka już jakiś czas i nie może znaleźć (a jesteśmy na nieparzystej stronie ulicy).
Od 9 dni poznałem może z 5 osób. Wciąż kierunek zmierzania tego wszystkiego jest zupełnie mętny i zaczynam tracić nadzieję na to że się wkrótce pojawi.
Ale przynajmniej jest ciepło i bezdeszczowo, a przeważnie nawet słonecznie.
J.
Cardiff, 10-10-2007, 19:47

Brak komentarzy: